niedziela, 13 stycznia 2013

Po Adwencie...



Niedawno mi uświadomiono, że kończy się właśnie okres Bożego Narodzenia, a u mnie wciąż Adwent ;). Oj, tak. Wstępnie postanowiłam, że wrócę do blogowania, jak uporamy się z chorobami i z grubsza ogarnę zaległości w pracy. Niewykonalne! Średnio co 3 dni jesteśmy u lekarzy, bo ciągle coś nowego wyłazi. Już już miało być po wszystkim, gips szczęśliwie zdjęty i bach, coś nowego, jakaś jelitowo-żołądkowa sprawa u Maluszka. Wczoraj Starszak odwiedził dyżur interwencyjny, bo w nocy stan podgorączkowy… niby już lepiej, ale ja tam wolę się nie przyzwyczajać. Mam tylko nadzieję, że jakoś do ferii dotrwamy. Odliczanie czas zacząć. 10 dni roboczych. I oby chłopcy dali radę bez wysyłania mamusi na L4, bo głupio już dziadka prosić o pomoc…
Za nami Święta. Mimo zagipsowanej ręki – udane. W wigilijny wieczór niejeden z nas ocierał  łzy, i to wcale nie dyskretnie, kiedy Starszak nie podpuszczony przez nikogo składał z serca życzenia: „Mamusiu, życzę ci, żeby cię wszyscy kochali!”, „Babusiu, życzę ci, żeby cię zawsze pilnował twój Anioł Stróż”… Generalne w mojej rodzinie Wigilia od zawsze była uczuciowa i łzawa, bo my generalnie wrażliwi i rodzinni jesteśmy, ale tym razem poziom wzruszenia wkroczył na zupełnie inny poziom. Przy okazji wrzucam kilka zaległych fot…



Za nami – poznanie O., o którego szczęśliwe narodziny modlili się nasi chłopcy, a odkąd się Dziecię narodziło, Starszak niezrażony modli się, by „jak najszybciej chodził na dwóch nogach, a nie na czterech jak jakiś dzidziuś”. Teraz Starszak mógł się naocznie przekonać, że O. nie chodzi nawet na czterech nogach, za to wywołał falę nieskrywanej czułości. Fajny jest taki maluch, co to tylko na mamusiowym mleku, cichy, spokojny, uroczy bobasek…, choć jak sobie pomyślę, bym miała od nowa to wszystko przechodzić, ciąża, poród, ząbkowanie, trzydniówka, pierwszy dzień z żłobku, ospa, wszystkie choroby – dziękuję bardzo, nie mam już siły.
A może po prostu my jesteśmy jacyś szczególnie doświadczani? Niedawno mówiłam mojej mamie, że była szczęściarą. Trójka dzieci i żadne z nich nie było w szpitalu. Dopiero ja trafiłam jako pierwsza, a jestem najmłodsza. Zresztą, miałam już 20 lat i to był prosty zabieg. A u nas? Dwoje dzieci i, nie licząc porodów, 4 pobyty w szpitalach zaliczone. I jeszcze ręka w gipsie. I sporo konsultacji u specjalistów…
Żeby nie było tak pogańsko, dodam, że jakoś wyłazimy z wszystkiego. Ratuje nas wiara w Opatrzność i nieomylność Bożych planów. Nie bez bólu, ale jakoś jesteśmy przeprowadzani przez te wszystkie doświadczenia. Oby dalej szło podobnie. Zwłaszcza że mąż – ojciec – żywiciel nadal jest zatrudniony na zastępstwo, a ta zastępowana wkrótce ma wrócić…
Ostatnio mam okazję wciąż się zadziwiam światem. Znaczy się głównie moimi dziećmi, bo to mój makrokosmos. Z ostatnich rozmów z czterolatkiem:
„- Mamusiu, jak to jest być mamą?
- fajnie, tylko czasem jestem trochę… yyy
- zmęczona?
- no właśnie…” – powiedziała matka, która na końcu języka miała: wkurzona poirytowana, zniecierpliwiona…
„- Mamusiu, a po co chodzimy do piekarza, skoro mówiłaś, że to Pan Bóg daje nam chleb?”
„- Yyyyy, no Pan Bóg daje nam piekarza, który daje nam chleb…”
No właśnie, matka! Uważaj co mówisz…