środa, 19 grudnia 2012

Adwent



Zastanawiałam się, co i jak napisać. Czasu ciągle brak. Trudne wydarzenia. Wyszliśmy ze szpitala, po tygodniu. Wcześniej, na weekend, wypuścili nas na przepustkę. Rok się kończy, kontrakty z NFZ-em też, szpitale nie mają kasy, więc nas odesłali. Tym bardziej, że nasz synek nie dostawał już dożylnie leków, nie miał gorączki ani nic takiego. Po przepustce wróciliśmy i dali wypis. Synek odwiedził swoją koleżankę z pokoju. Zaprzyjaźnił się z jedenastolatką, rozkoszna to była znajomość:
- Ika, mogę siusiaść na twoim uśku? – co w wolnym tłumaczeniu oznaczało: „Dominika, czy mogę usiąść na twoim łóżku?”.
Po powrocie do domu świętowaliśmy urodziny naszego Czterolatka. Poprosił, by upiec mu do przedszkola tort, na którym będzie stosowny do okoliczności napis i samochód. Matka miała więc zagwozdkę, jak ten samochód stworzyć. Na szczęście z pomocą przyszła ciocia z Niemiec, która przysłała stosowne barwniki. Starszak tak się rozochocił, że poprosił, by mu do domu przygotować tort, na którym będzie uwieczniona (choć uwieczniona to jednak niezbyt fortunne słowo) cała jego rodzina. I tak też matka poczyniła.
Potem spadła na nas kolejna próba, bo Starszak zapadł na zapalenie (nie wiadomo, czy oskrzeli, czy płuc). Przez 3 dni nie wiadomo było, co mu jest, bo osłuchowo w porządku, kilku lekarzy go badało, a on mało nie wypluł płuc. Na szczęście w końcu go zdiagnozowano, dzielnie łykał ohydny klacid i udało się uniknąć szpitala. Z pomocą znów przybył dziadzio, dzięki czemu matka mogła wrócić do pracy. Strach o synka powodował okropne napięcie, mój tata w panice kazał mi dzwonić po pogotowie, bo chłopczyk miał 39,1 stopni, a gorączka nie chciała spadać…
A po kilku dniach kolejne trudne doświadczenie. Jak opowiedziałam o tym w pracy, kilka osób skomentowało: „Ty to masz prawdziwe rekolekcje…”. Mam. Młodszy złamał rękę. Od kilku dni chodzi z łapką w gipsie i to od pod pachy do połowy paluszków. Widok przejmujący. Bez komentarza. Nie doszliśmy do siebie psychicznie po akcji z drgawkami, karetką, podejrzeniem zapalenia opon, zapaleniem płuc, a tu kolejna historia. W dodatku zewsząd docierały do mnie głosy w stylu; obserwuj paluszki, czy są sprawne, czy nie sinieją, bo znajomy umarł od gipsu… Wpadliśmy z ojcem w taki stan, że nawet kiedy dziecię spało, co 3 minuty chodziliśmy sprawdzać rzeczone paluszki.
Muszę przyznać, że odkąd mam dzieci, czasem z trudem przechodzą mi przez gardło słowa: „Bądź wola Twoja”. Zwłaszcza po ostatnich przeżyciach. Kiedy wróciłam do pracy po dwóch tygodniach zwolnienia i zobaczyłam podczas lekcji, że dzwoni mój tata, tak mi się zaczęły trząść ręce, że długo nie mogłam tego opanować. Głupia sytuacja. Trwa lekcja, wiadomo, że nie mogę odebrać, a widzę, że dzwoni telefon i to ma związek z moimi dziećmi. Potem okazało się, że sprawa była banalna, ale we mnie już zawsze zostanie to, że dzwonili ze żłobka, bo do synka jedzie karetka, a ja miałam wyciszony telefon w torebce, bo prowadziłam zajęcia. Teraz już wiem, że zostawię w żłobku i przedszkolu numer do szkoły, by był ze mną kontakt zawsze, wtedy po prostu nie przewidziałam, że coś takiego może się zadziać…
Rekolekcje. W naszym życiu i w parafii. Na szczęście mądre są te parafialne. Dziś się skończyły, wstałam skoro świt, by zdążyć na 6.30 i potem do pracy… Gdyby nie łaska Boża, nie wytrzymalibyśmy tych ostatnich doświadczeń. I powoli przestajemy pytać: „Panie, co jeszcze?”. Wierzymy, że teraz odpoczynek od bólu. Przygotowujemy się do Świąt.

środa, 28 listopada 2012

Matka szpitalna



Będzie krótko. Ale chcę napisać, by podziękować za wsparcie i prosić o dalszą modlitwę. Od poniedziałku nasz Młodszy jest w szpitalu. Bardzo bardzo dzielny. Miał mnóstwo przeżyć, w poniedziałek panie w żłobku musiały wzywać karetkę, bo dostał drgawek i wymiotował. Matka i ojciec rzucili wszystko i pobiegli do żłobka. Matka pierwsza doleciała – bo bliżej. Potem droga karetką, wredna lekarka na SORze, która, o ironio, miała wystającego z kieszeni misia, a krzyczała, że moje dziecko nie chce się rozebrać. Zabrali nas na oddział. Choć „zabrali” to złe słowo. Pokazali drogę. W międzyczasie trzymany przeze mnie na rękach synek zwymiotował: „Pani od razu wytrze, bo nie ma salowej”. Przyjmują nas na oddział. Miła pani wszystko dokładnie bada. Woła koleżankę, bo ma wątpliwości w diagnozie. Jest podejrzenie – zapalenie opon mózgowych. Do tego serce maluszka wali jak oszalałe. Jest przerażony. I zmęczony. Co zaśnie, budzą go, bo a to wenflon trzeba założyć, a to kroplówkę podłączyć, a to na rentgen iść. Nie będę pisać o płaczu matki, bo wiadomo. O płaczu starszego brata, bo też wiadomo.
Minęły 3 dni, zapalenie opon się nie potwierdziło. Za to wyszło, że jest zapalenie płuc, choć badało go kilku lekarzy i wcześniej w ogóle nie było takich podejrzeń. Antybiotyk jest paskudny, klacid się nazywa. Podobno od podawania w kroplówce pękają żyły, ale dwa razy musieliśmy podać. Dziś już się nie dało, wenflon trzeba było wyjąć i robić okłady. Na siłę podaliśmy mu dwie dawki w strzykawce, choć pielęgniarki nie chcą rozwiązań siłowych. Prosiliśmy o nie, bo płacz, że rączka boli, łamał serce.
Spotkaliśmy się z dużym wsparciem, piszecie smsy, dzwonicie, zapewniacie o modlitwie. Dzięki. To dla nas dużo znaczy. Naprawdę czuć tę siłę. Tylko jeden głos był nieprzyjemny, na prośbę męża zadzwoniłam i słyszę: „no, a jak tam ten, no jak mu tam…?”. Ale cóż znaczy jeden chłodny głos wobec rozładowującej się komórki z zapewnieniami o Waszej pamięci. Prosimy o jeszcze! Nie wiemy, jak długo będzie trzeba zostać w szpitalu…

niedziela, 25 listopada 2012

Ja i książki



I po niedzieli. Dzieci śpią, a ja jak zwykle ociągam się z robotą. Czekają zaległe recenzje, ale energii i ochoty brak. Brzuch pełen pysznego marchewkowego ciasta, to i pracować się nie chce… Jedzenie nie sprzyja dyscyplinie…
W ogóle dyscyplina się rozjeżdża. Tyle rzeczy kusi. Nowa książka (nawet kilka – zakup hurtowy), nowe wydanie „Gościa…”. Pospałoby się. Poleniuchowało. Z dobrą książką i miseczką galaretki z owocami… Oj tak. A tu – nie.
Niedawno dostałam wyczekiwaną (i to jak długo) MC Dusię Małgorzaty Musierowicz. Zaprzyjaźniłam się z Borejkami ładnych kilkanaście lat temu i tak jest do dziś. MC Dusia do mnie dotarła, kiedy miałam totalny młyn w pracy. Wracałam do domu, gotowane, dzieci, kąpanie, układanie do snu, a potem – siedzenie w sprawdzianach i wypracowaniach. Kazałam Musierowiczowej siedzieć na półce i czekać. Nie wytrzymałam dłużej niż parę dni. Znacie to? Kiedy książka tak wciąga, że nie można odwrócić się na drugi bok i zabrać do rozprawek o jakichś tam Krzyżakach. Śmiać się do rozpuku, bo do domu Borejków wrócił przypadkowo upity Józinek? Ja znam aż za dobrze. Dlatego boję się zajrzeć do torby, w której czeka nowiutkie, świeżutkie 5 książek, zakupionych hurtem i tak okazjonalnie, że grzech było nie kupić ;).
A w domu? Poza sprzątaniem i wyrzutami sumienia, że znów się nie wyrabiam z pracą? Dzieci super. Mąż miał pierwszą wolną sobotę od daaaaawna. Przeżyliśmy szturm gości. Nauczyłam się piec pyszne, superszybkie ciasteczka maślane. Starszak zaczął chodzić na karate. Młodszy się totalne rozgaduje. G`woli uzupełniania jego słownika:

Tanap – samolot
Ubie – lubię
Odejdź – do taty, jak leży w łóżku obok mamy albo do przypadkowej osoby, która wejdzie do łazienki, gdy on siedzi na nocniczku (a nie skończy tego co miał do zrobienia)
Lizaka! – pierwsze słowa po przebudzeniu
Co robiś? – to akurat wiadome
Moje!
Kole – żłobek/ przedszkole
Tina – cytryna
Pasiam – przepraszam
Kałko - kakałko
Moja Mamusja – najczęstszy ostatnio zwrot

Ja tu jeszcze wrócę ;).

niedziela, 11 listopada 2012

Dzień Niepodległości



Ciągle mało czasu, ciągle pośpiech, ciągle w biegu. Weekend się kończy, a ja czuję, że znowu nic nie odpoczęłam… Mąż nadal łata naszą dziurę budżetową, więc ostatnie wieczory i praktycznie cały weekend spędziłam sama z chłopcami. To straszne, że czasem własne ukochane dzieci mogą tak niesamowicie wkurzać. Nie słuchać. Wrzeszczeć. Nie jeść. Jęczeć o żelki, a zamykać buzię na pyszną zdrową zupę pomidorową. Matka flaki sobie wypruwa, gotuje, piecze. U nas jak zupa pomidorowa, to z własnoręcznie przez matkę przygotowanych ongiś przecierów pomidorowych. Nawet bułki wczoraj zrobiłam. Zdrowe, pszenno-razowo-żytnie… I co? „Pyszne mamusiu”. Starszak zjadł pięknie, młodszy podumlił, podumlił i zostawił… Ale jak na deser po obiadku były żelki, to rzucił się jak dziki zwierz… Pocieszające chociaż, że na ciasto marchewkowe też się rzucił… 

Z drugiej strony, rozkłada mnie na łopatki, jak ostatnio Młodszy podchodzi do mnie, przytula, głaszcze, mówiąc „Moja Mamusia”. Nawet rękę taty zdejmuje, kiedy ten obejmuje Jego Mamusię ;).

Zastanawiam się, jak umiejętnie zarządzać czasem, żeby mieć poczucie dobrze przeżytego dnia. Wieczorny rachunek sumienia Matki Polki to mniej więcej tak:
1) Czy był czas na wspólną modlitwę?
2) Czy był czas na wspólne czytanie?
3) Czy pamiętałam, żeby zjedli potrzebną porcję owoców i warzyw?
4) Czy dzieci nie poszły spać w poczuciu, że coś (praca mamy, telewizor, książka) jest ważniejsze niż oni?
5)  Czy ilość przytulaków i buziaków była wystarczająca?
6)  Czego nauczyłam swoich synków?
7)  Czy był czas na działalność artystyczną, malowanie, taniec, śpiew?
I tak dalej…
Nie muszę chyba dodawać, że ten rachunek sumienia nieraz wypada blado. Że wczoraj, zajęta sprzątaniem i gotowaniem, usadziłam chłopców przed telewizorem, by szklana opiekunka się nimi zajęła… Że dziś zdałam sobie sprawę, iż nie nauczyliśmy Starszaka wierszyka Kto ty jesteś? Polak mały… Pocieszam się, bo przynajmniej śpiewaliśmy Legiony… Mam jednak coraz większą świadomość, jak do idealnej matki mi wiele brakuje…

niedziela, 4 listopada 2012

Listopadowo



Upragniony długi weekend właśnie się kończy, a ja teoretycznie powinnam mieć do siebie pretensje, że tak mało zrobiłam. Z tych obowiązków zawodowych, rzecz jasna. I pewnie tak by było, gdyby nie artykuł w „Uważam Rze” sprzed tygodnia. Generalnie, świetny numer poświęcony sprawom ostatecznym. Odwołujący się m.in. do książki R. Moody`ego, którą jakoś w okolicach liceum czytałam z wypiekami na twarzy. Mocny był też wywiad z kierownikiem hospicjum o tym, jak ludzie przeżywają fakt nieuchronności własnej śmierci. Jedna rzecz mnie mocno poruszyła. Ludzie na łożu śmierci nie mówią sobie: „kurczę, trzeba było więcej czasu spędzić w biurze…”. Cieszą się z każdej chwili spędzonej z rodziną.
Tak więc ja też spędziłam czas z rodziną. Dużo, dużo rozmawiałam z dziećmi. Poza tym od trzech dni rozkładamy matę i ćwiczymy, też fajne i jakie prozdrowotne! Z mężem wzięliśmy się wczoraj ambitnie za układanie puzzli – 500 kawałków Śniadania na trawie… Najpierw próbowaliśmy z dziećmi. Śmiechu było sporo, bo chłopaki, nienawykli do tego rodzaju malarstwa, od razu rzucili „Golas!”. Potem Starszak oburzał się, dlaczego ta pani siedzi nago na trawie, w lesie, że na pewno będzie chora. I że jak nam jest gorąco, to możemy zdjąć kurtkę, bluzę, ale nie majtki i koszulkę! Generalnie to nie lubię puzzli, zwłaszcza takich, w których prawie wszystko jest zielone albo czarne, ale mąż ambitny jest i nawet wczoraj w nocy zmuszał mnie do tytanicznej wręcz pracy. Skutek był taki, że ja ułożyłam ramkę i kawałek gołej baby oraz koc, a on resztę (tzn. resztę ułożoną…). 

Dziś za to od rana wzięłam się za walkę z dynią (już po Halloween, można więc kupować) i mamy pyszną zupę. Choć w sumie to nie dla wszystkich pyszną, bo faceci nie chcieli jeść: mąż zjadł, żeby świecić przykładem, Starszak przemęczył 3 łyżki, bo mu zagroziliśmy, że lizaka nie dostanie, a na Młodszego nie zadziałały żadne prośby ani groźby. Zrobiłam też ciasto, jak dla mnie rewelka, a mąż (po nieudanej akcji z zupą) stwierdził, że lepsze niż się spodziewał ;).