poniedziałek, 30 lipca 2012

Zakonnica i inne dowody istnienia Opatrzności


Weekend niby za nami, ale czuję, jakby wciąż trwał, bo mąż zaczął urlopować. Wczoraj z racji upału postanowiliśmy zabrać dzieci nad rzekę. Zapakowałam koszyk z jedzeniem, masę rzeczy, które „mogą się przydać” i ruszyliśmy. Po 20km samochód się zepsuł. Chyba nie wspominałam, że nasze wiekowe autko ma prawo się rozkraczyć, niestety robi to w najmniej sprzyjającym czasie. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić, no i skąd wytrzasnąć mechanika w obcym mieście, w dodatku w niedzielne przedpołudnie.
Kiedy tak szłam z chłopcami nieznaną nam ulicą w nieznanym mieście, zaczepiła nas starsza zakonnica. Pozachwycała się chłopcami, że jacy ładni i spytała, czy mąż zarabia na tyle, że będziemy mogli mieć córkę i czy mamy duże mieszkanie. Jak teraz o tym piszę, to wydaje się, jakby była wredna i wścibska, ale to spotkanie było dla mnie budujące. Padre Pio też bywał nieco bezpośredni, a to spotkanie mocno zapadło mi w pamięci i było znakiem, że wszystko się ułoży. Z samochodem, z córką (kiedyś…), z całą resztą…
W końcu z pomocą przyszedł dawny przyjaciel, który wyszukał w sieci namiary na jakiegoś faceta, w dodatku zaoferował, że w razie czego po nas przyjedzie. I tu kolejna niespodzianka. Mechanik jak nas zobaczył, to zawołał tajemniczą Izunię, by się nami zajęła, herbaty zrobiła, w końcu jesteśmy w podróży, no i z dziećmi… Głupio było powiedzieć, że przecież my w tej podróży od 20 minut i gdyby nie felerny tłumik, już byśmy się pluskali w Świdrze.
Pani Izunia okazała się narzeczoną, czekającą chyba na szybszą decyzję owego mechanika. Chłopcy z miejsca się nią zauroczyli, tym bardziej, że mogli szaleć po całej posesji i zaglądać do wraków bez szyb… Starszak dużo potem opowiadał, jaka to fajna była „pani mechanikowa”.
Wycieczkę nad rzekę musieliśmy sobie darować, bo rozgorzała burza, a poza tym pan mechanik odradził jazdę po lesie naprawionym tylko doraźnie naszym autkiem. Chłopcy byli niepocieszeni, ale jakoś trzeba było przeżyć ich wrzask…
Mimo wszystko dzień zaliczyliśmy do udanych, w niesprzyjających okolicznościach udało się nam nie pokłócić, nie obwiniać o różne rzeczy (nikt nie spakował parasolki…), spędzić fajne rodzinne chwile i przekonać się, że ludzie są dobrzy. A że życie zaskakuje? Uczymy się pokory, bo przecież nie wszystko można zaplanować.
Na dziś zaplanowałam intensywną pracę nr 2. Rano jednak zadzwoniła dawno niewidziana koleżanka, że jest w stolicy i możemy się spotkać. Cudnie było się zobaczyć po latach, spędzić cały dzień razem i przekonać, że mimo upływu czasu mamy o czym rozmawiać :). Sama bym lepiej nie wymyśliła planu dnia :). Mąż też zadowolony.
Aha, i yerbę piję namiętnie. Choć pewnie specjaliści by uznali, że jej nie piję, tylko profanuję… ;). Tak więc specjalistów pozdrawiam… I zastanawiam się, czy to prawda o uzależniających właściwościach yerby… ;)

sobota, 28 lipca 2012

Yerba mate i decoupage



Mamy weekend, juhu! W dodatku długi, bo mąż zaczyna urlop. Więc leniuchujemy i snujemy plany, co i jak. Zaczęliśmy od wyjazdu na śniadanie do Ikei. Jak ja uwielbiam te śniadania. Co prawda bałam się, że to się skończy niestrawnością, skusiliśmy się bowiem na dużą dawkę cholesterolu w postaci pieczonych kiełbasek. Męża to mi się w pewnym momencie nawet żal zrobiło, bo on generalnie nie jada śniadań, a tu wciął trzy kiełbachy, w dodatku nie zagryzając ich (jak to ja mam w zwyczaju) chlebem, o ciepłej herbacie nie wspomnę. Na szczęście jak na dobrą żonę przystało wmusiłam w niego potem kanapkę z solidną porcją warzyw i nabiału, więc chyba nikomu nic nie zaszkodziło. Fajnie jest powoli sączyć kawę, wcinać spokojnie śniadanie, podczas gdy dzieci pięknie bawią się w kąciku dla maluchów. Nigdzie się nie spieszyć, najwyżej, by w porę dotrzeć ze Starszakiem do toalety… Pierwszy raz odkąd pamiętam nie miałam dla chłopców zupy, ale co tam, w końcu są wakacje, jutro zjedzą zupę ;).
Wczoraj pierwszy raz w życiu piłam yerba mate i muszę przyznać, że z miejsca się uzależniłam. Zacznę od peanu na cześć męża, że miałam wolny, babski wieczór i spędziłam go z koleżanką – sąsiadką - przyjaciółką w herbaciarni. Nigdy wcześniej nie piłam yerby, bo miałam złe skojarzenia ze snobstwem. Bo Cejrowski, bo yerba jest w modzie, a w dodatku z tym napojem wiąże się cały rytuał. Tak więc postanowiłam zaryzykować. O nie, nie, nie w tykwie! Poprosiłam o dzbanek. Szczerze mówiąc, nie widzę dużej różnicy między yerbą a zieloną herbatą, którą piję odkąd pojawiła się na polskim rynku. Smakowych, bo yerba zostawia na kubku ciemnozieloną obrączkę. No i yerbę można zaparzyć 5 razy z tych samych fusów. Żadnej nie zalewa się wrzątkiem, choć zieloną szybciej ;). Żeby nie czuć w zębach żadnych farfocli (bo oczywiście zakupiłam torebkę do domu), zaopatrzyłam się w dzbanek z zaparzaczem. I tak sobie sączę, czytając, co prawda nie Cejrowskiego, ale jego niegdysiejszą żonę. Doskonałe na upały. I yerba, i Beata Pawlikowska (choć nieco pod publiczkę pisze niestety).
Pochwalę się jeszcze, że dziś popełniłam moje pierwsze dzieło w technice decoupage! Udało się zakupić w ikei lusterko z grubą ramą z nielakierowanego drewna (niestety ostatnie!) i pierwsze koty za płoty. Chłopakom się podoba, a ja już mam pomysły na następne bibeloty, tyle że trudno dostać surowe drewno (ikea wycofała się nawet ze słynnych niegdyś ramek do zdjęć…).
Poza tym spokojnie i powoli. Tyle, że upały męczą. Nie chce mi się stać przy garach i gotować, dziś chłopaki zadowolili się plackami z serem i jagodami… Ciekawe jak długo jarska kuchnia im będzie pasować ;)

środa, 25 lipca 2012

Proza życia powraca



I znów jesteśmy w domu. Dwa tygodnie u dziadków i dzieci rozpuszczone jak dziadowskie bicze ;). Młodszy kiedy tylko wychodzi z domu, podnosi ręce w wiadomym geście. No cóż. Dziadek jest silny i wysoki. Na rękach u niego młody widzi cały świat. Matka jednak nie jest tak rosła, a już bynajmniej silna. Tak więc wróciliśmy do domu i rozpoczynamy na nowo naukę chodzenia za rączkę…
W moim domu rodzinnym dzieci się nieco rozregulowały jeśli chodzi o jedzenie i spanie, i przyznaję, byłam kilka razy w desperacji, dając cycka. Zresztą „dając” to za dużo powiedziane. Sam wziął, zdzierając niemal z matki ubranie. A ja, poddając się po długiej i nierównej walce, ulegałam. Od razu wróciły nocne pobudki. Odkryłam zależność: brak cycka = przespana noc. Cycek = pobudka co 2 godziny na dawkę maminego mleczka. Że też, cholera, po miesiącu, jeszcze było tam mleko, no i że, skubaniec nie zapomniał…?!?
Generalnie wyjazd udany, odpoczęłam że ho ho, przeczytałam 5 czy 6 dość opasłych książek, a i zaliczyliśmy wyjazd do parku jurajskiego. Jejku, nie sądziłam, że nasi chłopcy aż tak się tam odnajdą! Fajnie, bo udało się wyruszyć większą ekipą: 4 dzieci, 7 dorosłych, 3 samochody ;). Warto było przemierzyć te 80km w jedną stronę, by się przekonać, jak starszak reaguje na swoich idoli z dinopociągu… Kurczę, jak ka miałam niespełna 4 lata, nie miałam pojęcia, co to triceratops. Okazało się, że w cenie biletu był też lunapark. Starszaki nie chciały wysiąść z pociągu. Dobrze, że było nas sporo, dorosłych, miał kto z nimi jeździć. Ja ze swoją chorobą lokomocyjną ledwie przeżyłam dwie rundy… A potem jeszcze musiałam zaliczyć jazdę na karuzeli… Ale czego się nie robi dla dzieci?
Ostatnimi czasy odkrywam, że wiele. Zdobyłam się na przykład na bardzo dla mnie ciężką rozmowę, bo miałam nadzieję, że w ten sposób pomogę swoim chłopcom. Takie matki Polki jak ja, dla swojej rodziny zmieniają się w lwice. Możemy być dobre, grzeczne, pokorne, ale kiedy chodzi o dobro naszych dzieci, męża, nie będziemy się cackać. Na szczęście udało mi się nie wyprowadzić z równowagi, nikogo nie obrazić, ale rzeczowo wyjaśnić swoje racje (mam nadzieję). Wiem, że jeszcze 4 lata temu, ba, nawet 3, nigdy bym się na coś takiego nie zdobyła. Bo wygodniej jest zacisnąć zęby i siedzieć cicho. Wiem, że ta rozmowa niczego nie zmieniła (przynajmniej nie na lepsze), ale chociaż mogę bez obaw patrzeć w lustrze. Zrobiłam to, co uważałam za słuszne. Dla dobra mojej rodziny.
Żeby nie kończyć zbyt górnolotnie dodam, że nawet, kiedy teraz jestem sama z synkami (mąż wychodzi, kiedy śpią, wraca, kiedy myślą o spaniu…), udaje mi się jakoś ogarnąć cały majdan i nawet znajduję czas na czytanie :). Od poniedziałku 2,5 książki… I nie czytam kosztem dzieci! Przypomniałam sobie dawne czasy. Jak to jest, kiedy jeszcze nie wyszłaś z jednej książki, a już wchodzisz w świat kolejnej. Dlatego przeplatam: wczoraj jakaś literatura dla kucharek – wczoraj/dziś mój niedawno odkryty, a już kochany Zafon – dziś Beata Pawlikowska w Tanzanii ;). Spieszę się jak dzika, bo wakacje się skończą i wrócę do piśmiennictwa fachowego (Krzyżacy, brr, ile można?)… Tak więc: chwilo trwaj!

środa, 11 lipca 2012

Chwilo trwaj~!

               Mam dziś urodziny. Fiu fiu. Skończyłam 31 lat, więc czy nadal jestem kobietą w wieku balzakowskim? Choć wstyd przyznać, nigdy nie przebrnęłam przez Kobietę trzydziestoletnią, chyba po prostu nie mam serca do narracji naturalisty...
              Za to już legalnie urlopuję. Zakotwiczyłam się z synami u moich rodziców i korzystam, że mam możliwość czytać i czytać. Moja mama śmieje się, jak to możliwe, że dzieci rozrabiają bawiąc się na dywanie, a ja jednym okiem ich doglądam, drugim czytam... Moja odpowiedź jest prosta. Gdybym nie posiadła tej umiejętności, nie miałabym szans na czytanie prywatnych książek... Przez trzy dni uporałam się z kryminałem J. Chmielewskiej, który wcale nie okazał się kryminałem, i z ciepłą powieścią nieznanej mi wcześniej Ulatowskiej Domek nad morzem, czy jakoś tak. W domu, jeszcze przed wyjazdem, szalałam ze wspominanym już Zafonem, Wyborem Marty, przeczytałam też poradnik dla chrześcijańskich rodziców 8 sposobów skutecznego wychowania i muszę przyznać, że jestem pod urokiem tego tekstu. Do tego stopnia, że pokłóciłam się z mężem o jego wkład w wychowywanie dzieci i zaangażowanie w lekturę tego typu ;). Czy będzie działało, to się jeszcze okaże.
             Póki co spędzam samotnie, bez męża, urodziny, piję piwo i się byczę. No i czytam. Czy już wspominałam, o tym, że czytam?
            U rodziców jest fajnie, bo chłopaki oczywiście tylko dziadzio i dziadzio, a mama to liczy się tylko jak trzeba wykąpać i położyć spać. No, ewentualnie zabrać na rurki z bitą śmietaną, choć i tu oba szkodniki spojrzały tęsknie na drzwi, przez które dziadzio nie wyszedł.
           W niedzielę udało się odwiedzić naszego ukochanego księdza, który wiązał nas stułą, chrzcił nasze dzieci (wszystkie 2) i aktualnie awansował na szefa pewnej parafii. Rozmawialiśmy m.in. o tym, że dużo małżeństw się rozwodzi i mój ukochany małżonek usłyszał, że jak coś spieprzy, zostanie powieszony za jaja :) :) :). Nie ma to jak dobra motywacja. Dobrze wiedzieć, że jako matka i żona T. mam też takie wsparcie całkiem namacalne :). Chwilo trwaj!

poniedziałek, 2 lipca 2012

Wakacje



Niby wakacje, ale zawalona wciąż jestem papierkowymi sprawami. Z tego wszystkiego zapomniałam zapłacić rachunek za telefon i dostałam przed chwilą ostrzegawczego sms-a, że mi zablokują połączenia… Tymczasem w chwilach, kiedy nie mam siły zajmować się dziećmi, te dzwonią do babci/dziadka na pogaduchy, a ja mam moment oddechu. Muszę koniecznie zapłacić dziś ten rachunek!
Stresy związane z pracą odreagowuję oddając się mojemu nałogowi. Jest brutalny, pochłania mnie niemal bez reszty. Dziś byłam sama w domu z Młodszym i oddawałam się mojemu zniewoleniu, tymczasem Mały (niekarmiony cyckowo od 2,5 tygodnia) cichaczem podszedł, podwinął mi koszulę i dorwał się do dotychczas pilnie strzeżonego cycka… I tam zasnął, choć było dopiero parę minut po 10… A ja czytałam, czytałam i czytałam namiętnie. W ostatnim czasie odkryłam Zafon, moje uczennice prześcigały się w polecaniu mi i pożyczaniu wybranych pozycji, dziś pochłonęłam Wybór Marty. Trochę z innej beczki… Mądra książka, choć wiele spraw mnie w niej irytowało. Czekam, aż z Merlina przyślą mi dwa Zafony, zasłużyłam sobie na prezent na koniec roku J. I mam nadzieję, że akcja z cyckiem była incydentalna… Zbyt wiele kosztowało nas odstawienie, by przerabiać to raz jeszcze…
A`propos końca roku, w domu pachnie jak w kościele, dostałam piękne kwiaty od uczniów :). Wzruszyło mnie, że przychodzili uczniowie, po których nigdy bym się tego nie spodziewała. Kocham pracę w szkole. I jestem przerażona zmianami, jakie szykuje nam rząd i samorządy (niestety na jedno wychodzi).
W każdym razie namiętnie czytam i zbieram się w sobie, żeby papierkową robotę odwalić. Wtedy udam się na zasłużony urlop :D.