niedziela, 10 marca 2013

Matka zmęczona



Totalny brak czasu. Na wszystko. Zwłaszcza na komputer, do którego zapałałam okrutną niechęcią. Tak wielką, że odpalam go już właściwie tylko w pracy. Zastanawiam się czy sytuacja by się zmieniła, gdybym miała tableta. Może ta niechęć by poszła w siną dal, tak jak to się stało z e-książkami za sprawą e-czytnika? Who knows?
Póki co upajam się chwilą: tylko ja, kawa no i laptop. Chwilą, bo za moment mąż ruszy do swojego pracohobby (do swojej hobbypracy) i wróci dopiero wieczorem tak, bym mogła iść do kościoła.
Dzieci od tygodnia zdrowe. Uff. Nadal mam schizę i jak Młodszy jest w żłobku to dzwonię tam dwa razy dziennie (no dobra, czasem i więcej, ale z tym walczę). W domu jak w szpitalu. Temperaturę mierzymy przynajmniej 3 razy na dobę. Dwa tygodnie temu znowu Młodszemu skoczyła, zupełnie niespodziewanie. Byłam w panice, bo w środku nocy tuliłam go do siebie, czując jak się trzęsie. W dodatku byliśmy na wyjeździe. Rano, na świątecznym dyżurze, okazało się, że to zapalenie gardła. Dobrze, że w nocy robiliśmy okłady. Tak jak powiedziała nam niedawno pani neurolog: tętnice szyjne i udowe, czoło niekoniecznie (bo to nic nie daje). Z pomocą przyszedł (przyjechał) niezawodny dziadek, dzięki temu udało mi się uniknąć L4.
Zima wróciła, a z nią powróciła depresja nie-ma-słońca-znowu! A było już tak cudnie. Aż chciało się cytować B. Jasińskiego: „Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce…”. Ewentualnie Wierzyńskiego „A wiosną niech wiosnę (…) zobaczę!”. I co? I nic. W marcu jak w garncu. Wróciły śniegi, do naszego karmnika zlatują wygłodniałe wrony. Kilka dni temu przez uchylone okno wysłuchaliśmy pięknego trelu, a teraz tak zimno, że przerażonym ptakom, które już wróciły z ciepłych krajów, jakoś odechciało się śpiewać.
Mąż zakupił mi w formie e-booka Pięćdziesiąt twarzy Graya. Przeczytałam w ciągu dnia (tzn. dwóch poranków i wieczora), i trochę się zastanawiam, jak to się stało, że jest na liście bestsellerów. Kiedy jestem na zakupach, biją po oczach okładki (nawet w salonikach prasowych), plakaty. Przeczytałam. Zachęcona zresztą pozytywną opinią bliskiej koleżanki. Fabuła, owszem, wciąga. Ale sposób narracji?! O Matko. Utwór klasyfikowany jako… no właśnie, trudno powiedzieć. Sprawdzę w necie ;). W każdym razie 2/3 to opisy gier erotycznych, które z założenia noszą znamiona perwersji. Ale jeśli tak, to postaci są kompletnie nierealne z psychologicznego punktu widzenia. Opisy aktów seksualnych, choć z założenia mają stymulować, śmieszą i drażnią. Dorosła kobieta nie używa takiego języka, nie mówi, że po orgazmie „rozpadła się na tysiące kawałków”, że „jej wewnętrzna bogini puszcza do niej oko”. Nie ma siły na zbliżenia non stop! Kobieta, w codziennym życiu normalna, w domu tytułowego Graya zamienia się w niestabilnego emocjonalnie dzieciaka. Czytałam niedawno felieton (Łysiaka zdaje się) o fatalnym stanie języka erotyki w polskiej literaturze. Że jest on albo sztucznie wyuzdany, albo wulgarny, albo dziecinny. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Z dopiskiem, że to samo dotyczy polskich tłumaczy. Nie znam oryginału Graya więc nie będę się wypowiadać. Po Leśmianie nikt już nie powinien pisać o seksie. A z epikow? Kurcze… Nikt mi nie przychodzi do głowy. Są sprawy, które warto przemilczeć, jak się nie wie, jak prowadzić narrację. Okazuje się, że na polskim gruncie tylko język poezji (ze swoją wieloznacznością) jeszcze się jakoś broni. Choć nie powiem, Gray mnie wciągnął i chętnie przeczytam kolejne części.
Tylko czasu brak…