Totalny brak
czasu. Na wszystko. Zwłaszcza na komputer, do którego zapałałam okrutną
niechęcią. Tak wielką, że odpalam go już właściwie tylko w pracy. Zastanawiam
się czy sytuacja by się zmieniła, gdybym miała tableta. Może ta niechęć by
poszła w siną dal, tak jak to się stało z e-książkami za sprawą e-czytnika? Who
knows?
Póki co upajam
się chwilą: tylko ja, kawa no i laptop. Chwilą, bo za moment mąż ruszy do
swojego pracohobby (do swojej hobbypracy) i wróci dopiero wieczorem tak, bym
mogła iść do kościoła.
Dzieci od
tygodnia zdrowe. Uff. Nadal mam schizę i jak Młodszy jest w żłobku to dzwonię
tam dwa razy dziennie (no dobra, czasem i więcej, ale z tym walczę). W domu jak
w szpitalu. Temperaturę mierzymy przynajmniej 3 razy na dobę. Dwa tygodnie temu
znowu Młodszemu skoczyła, zupełnie niespodziewanie. Byłam w panice, bo w środku
nocy tuliłam go do siebie, czując jak się trzęsie. W dodatku byliśmy na
wyjeździe. Rano, na świątecznym dyżurze, okazało się, że to zapalenie gardła. Dobrze,
że w nocy robiliśmy okłady. Tak jak powiedziała nam niedawno pani neurolog:
tętnice szyjne i udowe, czoło niekoniecznie (bo to nic nie daje). Z pomocą
przyszedł (przyjechał) niezawodny dziadek, dzięki temu udało mi się uniknąć L4.
Zima wróciła,
a z nią powróciła depresja nie-ma-słońca-znowu! A było już tak cudnie. Aż
chciało się cytować B. Jasińskiego: „Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce…”.
Ewentualnie Wierzyńskiego „A wiosną niech wiosnę (…) zobaczę!”. I co? I nic. W
marcu jak w garncu. Wróciły śniegi, do naszego karmnika zlatują wygłodniałe wrony.
Kilka dni temu przez uchylone okno wysłuchaliśmy pięknego trelu, a teraz tak
zimno, że przerażonym ptakom, które już wróciły z ciepłych krajów, jakoś
odechciało się śpiewać.
Mąż zakupił mi
w formie e-booka Pięćdziesiąt twarzy
Graya. Przeczytałam w ciągu dnia (tzn. dwóch poranków i wieczora), i trochę
się zastanawiam, jak to się stało, że jest na liście bestsellerów. Kiedy jestem
na zakupach, biją po oczach okładki (nawet w salonikach prasowych), plakaty.
Przeczytałam. Zachęcona zresztą pozytywną opinią bliskiej koleżanki. Fabuła,
owszem, wciąga. Ale sposób narracji?! O Matko. Utwór klasyfikowany jako… no
właśnie, trudno powiedzieć. Sprawdzę w necie ;). W każdym razie 2/3 to opisy
gier erotycznych, które z założenia noszą znamiona perwersji. Ale jeśli tak, to
postaci są kompletnie nierealne z psychologicznego punktu widzenia. Opisy aktów
seksualnych, choć z założenia mają stymulować, śmieszą i drażnią. Dorosła kobieta
nie używa takiego języka, nie mówi, że po orgazmie „rozpadła się na tysiące
kawałków”, że „jej wewnętrzna bogini puszcza do niej oko”. Nie ma siły na
zbliżenia non stop! Kobieta, w codziennym życiu normalna, w domu tytułowego
Graya zamienia się w niestabilnego emocjonalnie dzieciaka. Czytałam niedawno
felieton (Łysiaka zdaje się) o fatalnym stanie języka erotyki w polskiej
literaturze. Że jest on albo sztucznie wyuzdany, albo wulgarny, albo dziecinny.
Podpisuję się pod tym obiema rękami. Z dopiskiem, że to samo dotyczy polskich
tłumaczy. Nie znam oryginału Graya
więc nie będę się wypowiadać. Po Leśmianie nikt już nie powinien pisać o
seksie. A z epikow? Kurcze… Nikt mi nie przychodzi do głowy. Są sprawy, które
warto przemilczeć, jak się nie wie, jak prowadzić narrację. Okazuje się, że na
polskim gruncie tylko język poezji (ze swoją wieloznacznością) jeszcze się
jakoś broni. Choć nie powiem, Gray mnie wciągnął i chętnie przeczytam kolejne
części.
Tylko czasu
brak…