czwartek, 27 października 2011

czas ucieka...


Praca, praca, praca… Masa zastępstw, druga robota, a po nocach siedzę, piszę różne rzeczy, sprawdzam klasówki, wypracowania i różne takie.
Starszak przez wiele dni intensywnie przygotowywał się do przedszkolnego przedstawienia. Ciągle opowiadał wierszyki o jeżyku, śpiewał jak to pani jesień przychodzi… Jeszcze wczoraj, zanim poszedł spać, mówił: „Mamusiu ja ciebie zapraszam na przedstawienie”. Tymczasem dziś w przedszkolu synek się zbuntował, nie dał sobie założyć stroju z jeżykiem, nie chciał siedzieć z innymi dziećmi. Stwierdziłam, że nie ma co go zmuszać i cały spektakl przesiedział u mnie na kolanach. A właściwie to na jednym kolanie, bo na drugim siedział przecież Junior. Miałam nakręcić filmiki dla tatusia, który ubolewał, że przeoczy debiut synka, a tu nic. No ale chociaż dziecię nie będzie miało traumy, że ktoś mu kazał na siłę występować przed obcymi ludźmi.
Synek zresztą w końcu powiedział, że MOŻE następnym razem zdecyduje się wystąpić. A kiedy wieczorem poszłam z nim do sklepu, śpiewaliśmy "Proszę państwa oto miś...", więc chyba jednak Młody ma predyspozycje sceniczne ;).
A Młodszy bez zmian. Nadal intensywnie cyckowy (choć dziś wyjątkowo bez cycka od 4.30 do 17.30), poza tym spędza dużo czasu z żłobku, który pokochał :). Ja też kocham żłobek :)

poniedziałek, 17 października 2011

"No nie wstydź się!"...


Nastała złota polska jesień, choć rano straszny ziąb, po południu można nawet na chwilę iść z dziećmi na huśtawki. Siedziałam dziś na przystanku, obok mnie na autobus czekała też jakaś matka z córką mniej więcej w wieku mojego Starszaka. Dziewczynka coś tam mamie opowiadała, jakie kwiatki chciałaby kupić, ot, zwykła pogawędka. Dosiadła się jakaś babka i wtrąciła do rozmowy, pytając dziewczynkę, jakie zna kolory (!)… Dziecko oczywiście się nie odezwało, a matka, zawstydzona chyba nieco: „No nie wstydź się, powiedz”.
Rety, jak mnie ta scena zjeżyła! Po pierwsze, strasznie nie lubię, jak mi ktoś zaczepia dziecko. Nieraz muszę przeganiać obce babsztyle, które podłażą, zagadują, dają cukierki (ostatnio facet wciskał mojemu starszakowi pączka!), młodszego chcą całować! Po drugie, chciałam się sama wmieszać i powiedzieć, że niech się właśnie dziecko wstydzi, bo nie wolno rozmawiać z obcymi (bezpieczeństwo!!!). Po trzecie przypomniałam sobie, jak ja w takiej sytuacji reaguję i często musiałam uderzyć się w pierś. Niestety, my, matki, jesteśmy tak dumne ze swoich dzieci, że w sposób niezamierzony wystawiamy je na upokorzenia („No nie wstydź się, powiedz”) i rezygnujemy z priorytetu bezpieczeństwa, bo chcemy pokazać całemu światu, także wścibskiej babie (którą widzimy zapewne pierwszy i ostatni raz w życiu), jak mamy mądre i elokwentne dziecko. Wolimy, żeby się jeszcze bardziej zawstydziło i było zażenowane, byle sobie ta obca baba nie pomyślała, że nasze dziecię nie mówi albo jakieś takie niekumate jest… Po czwarte, głupio wybrnąć z takich sytuacji. Wiedza to rodzice (tak, mężowi też się zdarzają podobne akcje), którzy z głupim uśmiechem tłumaczyli, że dziecko nie je cukierków, nie zje pączka, bo przecież nie powiemy, że uczymy dziecko, żeby nie rozmawiało z obcymi i niczego od niech nie brało!

piątek, 14 października 2011

Wszystko się kręci wokół dzieci...

Jeśli ktoś myśli, że złapanie moczu do analizy to bułka z masłem, nie zna naszego J… Trzy godziny czuwaliśmy z kubeczkiem w pogotowiu. Z tego pierwsze 45 minut tatuś, bo przed pracą miał skoczyć do przychodni zanieść próbkę. Nie udało się. Potem czuwałam ja. Efekt był taki, że na dywanie wylądowała megarzadka kupa, a kiedy pochyliłam się, by ją sprzątnąć, dzieciak nasiusiał na podłogę w przeciwległym kącie… Zrezygnowana założyłam mu woreczek, niestety dziecię zrobiło kolejną rzadka kupkę, która zabryzgała cały worek. Dałam sobie spokój, głodna i wykończona. Na szczęście akurat temperatura spadła, zadzwoniłam do pani doktor i możemy dać sobie spokój. Oby to był koniec choroby, nie bardzo mogę iść na zwolnienie, a dziadek pojechał.
Generalnie, kiedy dziecko choruje, to wszystko się kręci wokół jego choroby. A u niemowlaka zwykły katar może być początkiem zapalenia oskrzeli albo innego paskudztwa. Od poniedziałku zawalałam swoje obowiązki zawodowe, bo byłam tak bardzo skoncentrowana na J. Tyle zarwanych nocy też się na mnie odbijało, zasypiałam na kanapie karmiąc Młodszego. Dopiero dziś odpisuję na zaległe maile, wczoraj pierwszy raz zrobiłam obiad… Biedny dziadek, przyzwyczajony do dobrobytu i zawsze pełnej lodówki babci, tutaj niemal przymierał głodem. A my po prostu nie mieliśmy czasu ani siły na jedzenie, o gotowaniu nie wspomnę. Odbiło się to na moim żołądku niestety, brzuch mi spuchł tak, że ubrania boleśnie się wciskały. Noc spędziłam z termoforem, ból był taki, że obawiałam się zapalenia wyrostka albo czegoś równie okropnego. Na szczęście powoli przechodzi, więc chyba stres związany z chorobą dziecka plus niespanie plus niejedzenie. Kurcze, wszystko to system naczyń połączonych…
Czeka mnie pracowity weekend, zaległe prace dzieci do sprawdzenie, dwie lektury do przeczytania… Byle tylko synkowie byli zdrowi!
A dziś Dzień Nauczyciela! Jak się okazało, obchodzony również w przedszkolu, więc Starszak z dumną miną obdarował czekoladkami swoje „ciocie”. Tak w ogóle to zastanawiam się, skąd pomysł, żeby w przedszkolu dzieci mówiły tak do opiekunek. Mój syn prawie nie zna „pań”, bo ciocie są wszędzie, trochę tych prawdziwych - „rodzonych”, cała masa bliższych lub dalszych koleżanek mamy czy taty. Niedawno złapałam synka na tym, że kiedy na ulicy rozmawiałam przez chwilę z matką dawnej uczennicy, mój starszak skwitował jej odejście „Mamo, a dlaczego ta ciocia już poszła?”… Starszak chyba myśli, ze panie to tylko widzi w telewizji…

czwartek, 13 października 2011

Sprawca gorączki poszukiwany

Gorączka u młodszego od 3 dni, więc chodzimy na rzęsach. Dziś przebiły się dwie dolne dwójki, więc mam nadzieję, że ujawnił się winowajca temperatury i oby nastał spokój… Choć niestety póki co nic się w tym zakresie nie zmieniło, nadal dziecko jak piecyk; bez syropku, tudzież czopków, nie ma co… Czopki umie włożyć mąż. Ja się do nich nie dotykam, bo nawet jak próbuję to w końcu i tak lek rozpuści mi się w dłoniach. Po prostu nie mogę zadać takiego bólu sobie ani maluszkowi (choć podobno dla dziecka to wcale nie jest bolesne, ale jeśli nie, to czemu on tak ryczy?). 
Przyjechał dziadek, niech żyje instytucja dziadka! Dzięki temu nie musiałam brać zwolnienia i normalnie chodzę do pracy (a nawet nienormalnie, bo dziś wróciłam ze szkoły o 21). Wbrew temu, co mówi opinia publiczna na temat 18 godzin pracy nauczyciela i do domu, mamy też coś takiego, jak rady, zebrania, dyskoteki i inne bajery, za które nam nikt dodatkowo nie płaci. Nawiasem mówiąc, etat nauczyciela to nie 18, tylko 20 godzin dydaktycznych. To wg mnie najprzyjemniejsza część naszej roboty. Ale jest jeszcze mrówcza, pracochłonna reszta – przygotowanie zajęć, wypracowania, zeszyty, sprawdzanie wszystkiego, co dzieci napiszą albo i nie napiszą, czytanie lektur (co roku Krzyżaków brrr, ile można i wszystkiego innego…!) – w domu. Czyli kiedy dzieci w końcu padną i normalny człowiek marzy już tylko o tym, żeby samemu wyciągnąć kopyta, włączyć tv i obejrzeć ulubiony program. Jako „normalny człowiek” też zazwyczaj o tym marzę, tylko wcześniej rachuję, co muszę zrobić na jutro i kiedy mija termin 2 tygodni na oddanie prac ;).
Tak więc Młodszy staje się ośmiozębny. Ciekawe, jak bardzo będzie teraz mnie kąsał, skoro te 6 zębów, które miał do tej pory, wystarczyło, żeby ból odgryzanych sutków był nie do zniesienia. Próbowałam karmić przez kapturek, ale wtedy jest jeszcze gorzej. Jest też opcja odciągania mleka i karmienia z butli, ale to się mija z celem – za dużo roboty. Przecież karmię tak długo m.in. po to, żeby nie bawić się w wyparzanie butelek, podgrzewanie mleka, no i żeby czasem móc beztrosko położyć się na kwadrans… Czasem odpływam z J przy cycku, muszę przyznać, że nawet 5-10 minut drzemki może zregenerować :)

poniedziałek, 10 października 2011

Dziecko chore...


Chore dziecko to dla mamy noc z głowy, a wszystko inne przestaje się liczyć. Leżą więc w szufladzie zaległe sprawdziany, czekają na lepsze czasy, kiedy będzie wolna głowa. Tym razem to niby nic strasznego, temperatura, nie wiadomo, zęby albo przeziębienie. Podaję syropek, biegam, mierzę, spada czy nie spada. Jak nie spada, kombinujemy z kompresami. No i cycek jest niezawodny, żeby dziecię się lepiej poczuło, przytuliło, wyciszyło, zasnęło… W porównaniu z pobytami w szpitalach ze starszakiem teraz i tak jest lightowo, ale serce mamuśkowe koncentruje się tylko na jednym: że jej mały dzidziuś cierpi.

sobota, 8 października 2011

Uczta, ale nie platońska, bo to naprawdę o jedzeniu

Miało być o jedzeniu, a to do niedawna był jeden z moim ulubionych tematów. Do niedawna, bo odkąd wróciłam na pełen gwizdek do pracy (czyli od ponad miesiąca), nie mam czasu, siły ani ochoty na przeżuwanie. Za to od paru dni realizuję postanowienie – nie wychodzę z domu bez śniadania.
Nie lubię gotować, ale jak już gotuję, robię to raczej sprawnie i smacznie (tak mówią). Podobno jest tak, że nawyki żywieniowe wynosi się z domu i rzeczywiście część rzeczy robię tak jak podpatrzyłam u mamy: rosół koniecznie na wołowinie i drobiu (bo od samego kurczaka jest mdły), makaron (rzadko robię, ale jak już robię to dzwonię upewnić się czy wszystko jest jak należy). Część przepisów przerabiam na swoją modłę: w innej kolejności wrzucam składniki do krupniku, nie gotuję samego mięsa na zupę tylko od razu z warzywami, bo nie lubię zapachu gotowanej padliny. W tym roku nawet pierwszy raz robiłam przeciery z pomidorów, żeby zupa była bardziej naturalna, w końcu jestem Matką Polką ;). Niektóre moje nowości z trudem przechodzą mojej mamie przez gardło: wczoraj akurat pierwszy raz od dawna nas odwiedziła i nie tknęła zupy dyniowej, którą my uwielbiamy, podobnie bez większego entuzjazmu reaguje na makaron ze szpinakiem (jedną z ulubionych piątkowych propozycji obiadowych), czy potrawy z parownika.
Generalnie przez ostatni rok parowar stał się moim  głównym sprzymierzeńcem. Powodów jest wiele. Primo: sprawy zdrowotne, czyt. lekkostrawna kuchnia dla mamy karmiącej i małych dzieci. Secundo: nie będę udawać, że kaloryczność jest bez znaczenia, skoro mam tendencję do tycia. Tertio: nie lubię co chwilę podchodzić do garów, mieszać, podlewać wrzącą wodą, pilnować, żeby nic nie wykipiało, grzać trzech garnków naraz, że już nie wspomnę o myciu (chociaż to akurat raczej domena męża). Tak więc dość często po prostu wrzucam wszystko do parownika (bez soli, tzn. solę i przyprawiam tylko mięso – bez przesady, nie jesteśmy tydzień po operacji żołądka), podłączam do prądu i gotowe. Mąż na początku trochę marudził, ale w końcu się przyzwyczaił i mu smakuje. Pochłania nawet ryby, których podobno od zawsze nie lubi :).
Kolejny sprzymierzeniec to wszelkie kasze, a szczególnie kuskus. Jako osoba niecierpiąca obierania ziemniaków chętnie pochłaniam kaszę gryczaną (szukam w sklepach tych, które gotuje się 10 a nie 30 minut), a już megaoszczędność czasu i energii to kuskus, który zalewa się wrzątkiem i czeka 5 minut :). No i naprawdę są pyszne!
Smażeniu mówimy NIE. Nie znaczy to, że nie lubię smażonej rybki (zjadam u mamusi) czy kotlecików (jak wyżej). Po prostu JA nie mam cierpliwości stać nad patelnią, a potem jeszcze zmywać zaschniętego na kuchni i płytkach tłuszczu, no i oczywiście kwestia zdrowotna (kaloryczna…). W gościnie chętnie za to pochłaniam panierowane schaboszczaki, mintaje czy flądry ;). W ogóle w gościnie wszystko pochłaniam w ilościach zawrotnych (teściowa nieśmiało opowiada nawet o tym anegdoty, ale ja się nie gniewam, bo to szczera prawda), głównie dlatego że nie ja to przygotowuję i nie ja potem sprzątam ;), poza tym lubię nowinki.
Kiedy byłam na ostrej diecie eliminacyjnej siłą rzeczy musiałam stać się bardziej kreatywna w kuchni. Szczególnie w piątki, kiedy to nie jemy mięsa, musiałam się nieźle napocić, by zrobić obiad, który nie będzie zawierał ani ryb, ani jaj, ani żadnych produktów mlecznych. Nasza sztandarowa potrawa, makaron ze szpinakiem, odpadała ze względu na żółty ser i jogurt. Ostatecznie opracowałam przepis na placki (smażone, ale trudno):
Składniki: mąka, mleko sojowe, najlepsze jest waniliowe (chyba waniliowe, a nie wanilinowe?), trochę proszku do pieczenia, pokrojone jabłka.
Trzeba wszystko wymieszać („na oko”) i usmażyć. Całkiem zjadliwe, choć nie robiłam ich, odkąd skończyłam dietę eliminacyjną (czyli jakoś w kwietniu/maju).
A`propos mleka sojowego, które przez wiele miesięcy służyło mi jako zabielacz do inki… Okazało się, że zawiera ono sporo cukru. Do tego stopnia, że po zakończeniu diety i powrocie do zwykłego mleka, musiałam się na nowo uczyć pić gorzką kawę (której nota bene nigdy nie piłam).
W pieczeniu brak mi pasji i zacięcia, więc obstaję przy swoich sprawdzonych przepisach, które potem lekko modyfikuję. Tutaj chylę czoła przed M, która jest mistrzem w tej dziedzinie i co jakiś czas uszczęśliwia nas wałówką w postaci wielkich porcji pysznych i pięknych ciast, których ja nigdy nie zrobię. Przez brak cierpliwości, czasu i cukierniczego drygu. Choć czasem myślę, że gdyby ktoś wziął moje dzieci na czterogodzinny spacer, zdążyłabym wysprzątać mieszkanie na błysk, ugotować dwudaniowy obiad i upiec przekładane ciasto. A potem z uśmiechem na ustach i fartuszku (dostałam na wieczór panieński, nie używam, więc wciąż wygląda jak nowy, choć ma ponad 4 lata) będę czekała na moich chłopców z pysznym, wykwintnym posiłkiem. Ale tylko czasem tak myślę. Częściej przychodzi mi do głowy, że wtedy bym po prostu spędziła owe 4h na kanapie, delektując się nicnierobieniem. Albo co 10 minut bym dzwoniła, czy wszystko z dziećmi ok ;).