czwartek, 30 sierpnia 2012

Język giętki


Czas ucieka. Wróciłam do pracy, póki co tylko rady, szkolenia, poprawki, ale dzieciaki już chodzą do żłobka/przedszkola. Ciężko idą nam te powroty, dziś płacz Starszaka był przeokrutny, trzymał się maminej spódnicy i to niestety w sensie dosłownym… Niestety, dwa miesiące z mamą uzależniły bardzo…
Na szczęście podobno dość szybko obaj się klimatyzują, kiedy po paru godzinach ich odbieram, wyglądają na zadowolonych. W mojej pracy cenne było zawsze to, że dość wcześnie (w porównaniu z tatusiem) wracam i mamy jeszcze czas na czytanie, przytulanie, wygłupy, budowanie i różne takie. Tyle że kiedy dzieci idą spać, ja wyjmuję swoją robotę papierkową. Już mnie przeraża wizja nocnego ślęczenia nad klasówkami, wypracowaniami, lekturami… Oby się udało jakoś wszystko pogodzić.
Zapomniałam się pochwalić, że Starszak niemalże SAM nauczył się literek i cyfr! Nie przyspieszaliśmy go, sam chciał i efekt jest taki, że rozpoznaje literki jako znaki, ale umie już napisać „zoo”. Cyfry z kolei opanował w windzie ;).
Generalnie mówi wszystko „normalnie”, ale ma jeszcze kilka swoich uroczych sformułowań: bigopis (długopis), plac zabuw i zdincie (to ostatnie to efekt długotrwałego podpuszczania przez dziadka). Ale najcudowniejsze to: „mamusiu, jesteś najkochańsza. I najpiękniejsza. I tata też”. W ogóle to filozof z niego rośnie: „Mamo, prawdą jest, że najpierw byłaś tylko moją mamusią? Nikogo więcej?” ;)
Za to młodszy jest mistrzem swojego języka i przyzwyczajeń. Dość wspomnieć, że nigdzie się nie rusza bez Misia (prezent od matki chrzestnej), do którego dołączyła ostatnimi czasy piłka (!). Niby zwyczajna, mięciutka, dobra do grania w badmintona (prezent od cioci M., z którą zresztą udało się nam trochę pograć „w paletki”). W każdym razie teraz Mały Ludek jak wstaje to z misiem i piłką,  bawi się, dzierżąc je pod pachą, idzie do żłobka, też z „przyjaciółmi”. Tam też się z nimi nie rozstaje, tylko do kąpieli wchodzi sam, tzn. z bratem i tatą, a misio i piłka grzecznie czekają na dywaniku, żeby się nie pomoczyły. Oczywiście do spania misio i piłka muszą już być. Dziś rano piłka zaplątała się w poduszkę, przychodzi do mnie zaspany synek, przytulając – a jakże – misia, i nagle, z przerażeniem w głosie wrzeszczy: „Pika! Pika? Pika!…”. Oj tak, można się przywiązać do piłki ;). A swoją drogą to niesamowite, że Młodszy dopiero od paru tygodni nie rozstaje się z misiem, którego dostał w zeszłym roku na dzień dziecka. Tyle czasu misio leżał cierpliwie z innymi misiami, słoniami, żabami, małpami, i jak widać, doczekał się! Nie przeraża go wizja cotygodniowego (czasem częstszego) prania. Jego właściciel-opiekun (i najlepszy przyjaciel) pozwala w sytuacji ekstremalnej wrzucić go do pralki na półgodzinny program, a potem stoi w łazience, słuchając uderzenia bębna, niczym bliscy chorego czekający pod gabinetem lekarskim. I potem wreszcie radość, że Misio już piękny i czysty, i jakież zdziwienie, bo misio mokry…
U Starszaka tego nie przerabialiśmy. Fajnie, bo przypominam sobie, że każdy z chłopców jest odrębnym, samodzielnym bytem, choć czasem łatwo ich wrzucić do wspólnego worka pojęć…
Pozwolę sobie na drobną prywatę… Pozdrawiam wszystkich czytających. Tych, co są daleko i tych, co blisko…, cieszę się, że jesteście :).

środa, 15 sierpnia 2012

Maryjkowo


Jako że ostatnio spotkaliśmy się z przyjaciółmi oczekującymi narodzin Pierworodnego, wzięło mnie na wspominki, jak to u nas było. A że porody wspominam fatalnie, cóż. Z biegiem lat staram się szukać raczej miłych chwil albo śmiesznych przynajmniej ;). 
I tak np. przypomniało mi się pakowanie. Pierwszy poród, niby byłam spakowana, ale do terminu został miesiąc, więc i tak na gwałt mąż dopakowywał torbę. Taką sportową, czerwoną. W szpitalu spędziłam 5 dni, więc codziennie mąż przychodził, przynosił czystą koszulę  i masę różnych rzeczy, o których wcześniej nie pomyślałam. W międzyczasie odwiedziło nas trochę ludzi, każdy coś przyniósł… I w efekcie ze szpitala wychodziliśmy: ja (z bolącą raną w postaci rozciętego brzucha), dzidziuś (w niby lekkim, ale jednak ciężkim foteliku samochodowym), czerwona sportowa torba i pięć tysięcy reklamówek, do których wpakowaliśmy całą resztę. Nie muszę wspominać, że mąż odbył kilka kursów do samochodu ;).
Następnym razem byłam już mądrzejsza i spakowałam się do walizki. Najpierw mąż się śmiał, bo walizka była kupiona na dwutygodniowy wylot do Anglii, a do szpitala na planowaną cesarkę miałam przecież jechać na 3 dni. Potem się cieszył, bo przy wypisie wszystko co nie było mną ani dzieckiem znalazło miejsce w walizce, nawet zgrzewka wody, która mi została (bo przecież matka karmiąca musi mieć zapas wody).
Dziś święto Maryjne. Starszak nadal jest czcicielem Matki Bożej i kiedy wczoraj odwiedziła nas kolejna ciocia, chłopiec szepnął mi do ucha, czy może dać cioci Maryjkę ;). Tak więc kolejna plastikowa Maria rozparcelowana ;).
Mąż wymyślił, że zabierzemy dziś dzieci na rekonstrukcję bitwy pod Ossowem. Staliśmy w megakorku, w międzyczasie chłopcy posnęli, a na miejscu się okazało, że nie ma gdzie zaparkować i trzeba było jechać dalej! Zniechęceni, skapitulowaliśmy pod MC Donald`sem, jak się potem okazało, równie zapchanym, bo nowootwartym. W porę się wycofaliśmy z sali zabaw dla dzieci, bo ojciec zabrał ich tuż przed gigantyczną bitwą. Na szczęście agresywne pytanie: „czy to pani dziecko???!!!???”, po którym następował straszliwy słowotok, czego owe dziecko nie zrobiło (a zrobiło wiele, rzucało młodszych na ścianę np., a do naszego Starszaka powiedziało "wypad!"), nie było adresowane do mnie. Uff!!!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Powyjazdowo


Oj, strasznie szybko minął nam ten mężowski urlop. Dziś już chłop poszedł do pracy, a ja powoli wchodzę w rytm pt. cały dzień sama z dziećmi. Ze zdziwieniem odkrywam, że powoli nastają czasy, kiedy nie muszę pilnować dzieci non stop przez 24h. Dziś na placu zabaw to Starszak biegał za Młodszym, wołał go, kiedy za bardzo się oddalał, pilnował, żeby nie wchodził tam, gdzie niebezpiecznie. Nawet jak jeździł z jakimiś dziewczynkami na karuzeli i zobaczył pędzącego ku nim brata, zaapelował do tej, która kręciła „-Przepraszam, czy możesz zwolnić?”. Przyznam, że mało nie padłam na miejscu, a i matka owych dziewczynek również ;). Wczoraj pod kościołem też przez dużą część Mszy mogliśmy z mężem stać na swoim miejscu, bo dzieci same się pilnowały. Cudne to jest!
Generalnie jakoś fajnie u nas ostatnio. Wczoraj odwiedzili nas przyjaciele i miło było pogadać, poopychać się popcornem z mikrofalówki i karmić gości kaszą gryczaną ;). Z racji błogosławionego stanu cioci, chłopców mocno intrygował dzidziuś w brzuchu, Starszak dużo się przytulał, całował kolegę, i już dzień przed wizytą przeżywał, żeby mama nie zapomniała dać cioci kocyka. Przy wieczornej modlitwie, odmówionej w większym składzie, nasz F jako jedną z ważniejszych intencji wymienił „Żeby ciocia nie zapomniała kocyka”, a dziś rano ni z gruszki ni z pietruszki powiedział: „-Mama, fajny ten Olek!”
Miniony tydzień spędziliśmy u moich rodziców. Po podliczeniu wszystkich wydatków, które będzie trzeba ponieść na początku września, zdecydowaliśmy się odwołać kurs na Giżycko. Zdecydowanie bardziej ekonomicznie wypadły nam wakacje w rodzinnym mieście, na wikcie u mamusi. I wcale nie zamierzam robić z siebie męczennicy „ojej, nie pojechaliśmy na urlop!”. Było miło, cudnie, rodzinnie, i najważniejsze, że razem :).
Udało nam się nawet uskutecznić całodzienny wypad do Lichenia. Jako że sezon pielgrzymkowy w pełni, a odkąd jestem matką i żoną nie mam większych szans na wędrowanie do Częstochowy, ten wyjazd był dla nas ważny pod względem duchowym. Usłyszałam wcześniej negatywny komentarz, że nie ma co jechać z dziećmi do sanktuarium, bo „nie zapamiętają i nie skorzystają”. Po powrocie z Lichenia potwierdzam i mogę podpisać się obiema rękami: skorzystali. A czy zapamiętają? Pamięć trzeba w dzieciach pielęgnować.
Starszy synek był pod wielkim wrażeniem wszystkiego, co zobaczył. Koniecznie chciał wchodzić na Golgotę, a kiedy w jednej z grot zobaczył scenę złożenia do grobu, podszedł i przytulił się do Jezusa. Dziecięca wrażliwość religijna! Odtąd naprawdę rozumiem słowa Jezusa, by stać się jak dziecko! Potem do zdjęć przy świętych figurach i pomnikach ustawiał się w pozycji klęczącej (z własnej i nieprzymuszonej woli). Młodszy generalnie koncentrował się na wyszukiwaniu i pokazywaniu palcem na ulubione symbole: flagę i krzyż. Mimo wielkiego skupienia i rozmodlenia wiernych potrafił nagle krzyknąć: „Koko! Ksiś!”. Starszy chciał, by mu wszystko czytać, słuchał w milczeniu historii przestrzelonego krzyża i miał zadanie, by przywieźć babci wodę ze źródełka. W ogóle śmiesznie wyszło, bo zdecydowaliśmy, że dopiero na końcu pójdziemy po tę wodę, by jej nie dźwigać po całym Licheniu. A babcia z wrażenia się przejęzyczyła i poprosiła wnusia o „wodę święconą”. Wychodzimy więc z bazyliki, a dziecię łapie w garść wodę z kropielnicy (czy jest tu jakiś teolog? Tak to się nazywa?). Ojciec nie zorientował się, w czym rzecz i dawaj, zaczyna opieprzać synka. Zanim matka doleciała, sytuacja się wyjaśniła. Poszliśmy do najbliższego źródełku sklepu i zakupiliśmy co trzeba („- Poproszę osiem Matek Boskich plastikowych i jedną ze szkła”). Czyż nie udana pielgrzymka? Udana :). A cudowną wodą obdarowaliśmy rodzinę i przyjaciół.
Generalnie nie byłam w Licheniu od 5,5 roku i ze zdumieniem patrzyłam, jak tam się wszystko pozmieniało. Już nie mówiąc o tym, że nie zobaczyliśmy Cudownego Obrazu. W sklepie z pamiątkami, gdzie wybierałam książeczki dla wszystkich dzieci z rodziny, rzuciło mi się w oczy coś dziwnego. Bransoletka. Drewniana. Składała się z małych obrazków, a że, mimo lekkiej wady, nie noszę okularów, nie widziałam, co na nich jest. Na oko tych obrazków było z dziesięć, więc co to mogłoby być? W „świętym sklepie”? Od czasu do czasu lubię kupić jakiś sacrogadżet, więc: „-Poproszę dwa te różańce”. „-To nie różańce! To bransoletki ze świętymi!”. I tak oto skompromitowałam się w sklepie z dewocjonaliami. Ale, kurcze, bransoletka ze świętymi? Chyba bym się nie przekonała ;).
Wspomniałam o pielęgnowaniu pamięci u dziecka. Mój dziadek zmarł ponad rok temu. Zabieram chłopców na cmentarz, rozmawiamy o pradziadku, który kupił mu piłkę, pokazujemy zdjęcia. Nagle chłopiec przypomina sobie, że dostał też parasolkę z samolotem. Chcę, żeby to były jego wspomnienia. Opowiadamy mu, że kiedy był w brzuszku mamy, inny pradziadek też bardzo go kochał i nie mógł się go doczekać. Chcemy, żeby rodzina była dla chłopców ważna. Nie tylko mama, tata, brat, bo to oczywiste. Kto tylko chce z nami utrzymywać bliższe relacje, widzi, jakie to dla naszych dzieciaków budujące. I jak oni potrafią ubogacać i uszczęśliwiać.
Niedawno chłopcy mieli okazję poznać moją rodzinę, mieszkającą za granicą. Rety, pokonali wszelkie bariery językowe, a ciocia do tej pory smsuje i jest pod wrażeniem naszych dzieciaków, może za rok skorzystamy z zaproszenia, i, o ile nasz wiekowy samochód da radę, wybierzemy się w odwiedziny :).
Na koniec, g`woli pamięci, przegląd najczęściej używanych słów i wyrażeń naszego Prawiedwulatka:
Oć tu, ewent. siać tu (plus poklepywanie krzesła lub kanapy) – choć tu, usiądź tu
Mama, tata, Danio (ewen. Danek) – czyli my
Makom – motor
Auto
Bacia, dziadzio
Alo – telefon
Sisiu – siusiu
Ałła – uderzyłem się ;)
Baja – bajka
Bop – Bob Budowniczy
Pać – spać
Misio – ulubiona przytulanka
Au – pies
Gol
Piła, pika – piłka
Ciacio – ciastko, cukierek
Piciu
                 To be cont. ;)