niedziela, 14 kwietnia 2013

Niedzielnie



Podobno czas to pojęcie względne. Jak wszystko ;). Czasami się zastanawiam, jak ja żyłam, kiedy nie miałam dzieci, a zwłaszcza: dlaczego wtedy narzekałam na notoryczny brak czasu. Przecież poza pracą, nie miało się żadnych zobowiązań. Nie ugotowałabym obiadu? Trudno. Nie sprzątnęłabym? Sprzątnie się jutro. Zresztą, nie ma kto nabrudzić, a kurze wystarczy wytrzeć raz w tygodniu. Fakt, wtedy nie miało się zaległości towarzyskich, teraz zdarza się, że na maila czy smsa odpiszę po paru godzinach, a nawet dnach. Teraz czas odmierzam od jednego wolnego do drugiego. Nie po to, żeby odpocząć, ale żeby wiedzieć, że w razie choroby dzieci nie będzie problemu z opieką. Bo czas niestety wyznaczają choroby. Na szczęście wyleczalne, przede wszystkim jakieś przeziębienia, niemniej jest tak, że albo chłopcy są chorzy, albo po chorobie, albo zaraz coś złapią… Właśnie za nami infekcja, mam nadzieję, że do wakacji już spokój (oj, marzenie…).
Mam tylko dwoje dzieci, a przecież ludzie mają po troje, czworo, pięcioro, jedenaścioro… Moi chłopcy robią się coraz bardziej samodzielni. Nie siusiają w pieluchy, potrafią (choć nie zawsze chcą) sami zjeść, przez jakiś czas umieją się sami sobą zająć. No i są bardzo za sobą zżyci, jak starszy ma karę i wynosi się go do drugiego pokoju, młodszy leci, łapie za nogawkę: „Uratuję mojego bracika!”. Podobnie starszy. Choć niestety, tłuką się też. Oj, zwłaszcza Młodszy się nie patyczkuje. Wali pięścią po głowie, a jak dostaje karę, wpada w taki ryk, że Starszy leci go przepraszać…
 W każdym razie, mimo że nie mam już do opieki niemowlaka, jestem tak totalnie zmęczona i wypompowana, że zasypiam o 21… Praca zawodowa w lesie, piętrzą się zaległości, wypracowania, klasówki i nawet już nie pamiętam, co jeszcze czeka na spodzie szuflady.
Zaczęłam za to chodzić na fitness. Może „zaczęłam” to zbyt szumne słowo, ale zakupiłam karnet weekendowy, co powinno podziałać odpowiednio stymulująco, bo nie lubię marnotrawienia pieniędzy. A ten klub jest fajny, po ćwiczeniach chodzę do „strefy relaksu” czyli pocę się w saunach i leniuchuję w grocie solnej. Mąż dał mi swój błogosławieństwo i organizujemy się jakoś w opiece nad dziećmi, chyba dość już się nasłuchał mojego narzekania, że jestem gruba, sfrustrowana i z kondycją fizyczną staruszki…
A wszystko zaczęło się od tego, że przy badaniach tarczycy wyszło mi podejrzenie cukrzycy. Przeorganizowałam dietę, mniej cukrów prostych, więcej warzyw i węglowodanów złożonych. Szczęśliwie dla mnie okazało się, że cukrzycy nie mam, ale przy zanikającej tarczycy mam na nią sporą szansę, więc podjęłam decyzję o większej aktywności fizycznej. Do biegania po lesie nie jestem powołana, a wypad do klubu traktuję jako rozrywkę, zwłaszcza że na zakup karnetu namówiłam bliską koleżankę. Więc razem pedałujemy, ćwiczymy brzuch i ręce ;). No i można pogadać w saunie a nie siedzieć w milczeniu obok facetów kiepsko przykrytych ręcznikami i z dyndającymi narządami ;). Ku mojemu zaskoczeniu zaobserwowałam, że do takich miejsc chodzą w większości normalni ludzie, kobiety w różnym wieku i z różną kondycją, każdy ubiera się jak mu pasuje. Oczywiście czasem w saunie widuję ludzi (zwłaszcza facetów) w szlafrokach z logo klubu, ale jakoś na bieżni czy orbitkach ich nie spotykałam ;). W każdym razie mam nadzieję, że moja przygoda z klubem G dopiero się zaczyna i jak napiszę następnym razem, to sama już będę widziała efekty :).
Dziś jednak mimo niedzieli, nie jadę do klubu, chcę nacieszyć się moimi chłopakami i nadrobić zaległości w pracy.