niedziela, 26 lutego 2012

Modlitwa trzylatka


Wczorajsza modlitwa trzylatka:
- Za co chcesz podziękować Panu Bogu?
- Za to, że jesteśmy zdrowi, że tata wrócił do domu, że był u nas ksiądz, za mojego brata…
- A o co chciałbyś prosić Pana Boga?
- Żebyśmy wszyscy byli zdrowi, żeby misiu był zdrowy, żeby odwiedził mnie wujek, żebym miał nowe firanki, o chleb, żeby tata dostał pracę, za ciocię (i tu długa wyliczanka wszystkich cioć, jakie tylko pamięta, tak samo z wujkami, babciami, dziadkami, kuzynami…), żebym miał nowe radio z piosenkami do tańczenia…
Pragnę nadmienić, że nie mieliśmy z mężem karczemnej awantury, po której tenże wyszedłby trzaskając drzwiami ;). Tatuś dwa razy wychodził sędziować, więc pewnie dlatego dziecku zapadła tak w pamięć radość z jego powrotu. Staramy się rozwijać więź Synków z Opatrznością, lubimy przy okazji słuchać, co jest dla niego (Starszaka, bo ten jest bardziej komunikatywny...) ważne. No i zachodzimy w głowę, skąd pomysł tej firanki, skoro ma ze swym ulubieńcem, Zygzakiem (dostał, bo o niej marzył…).
Kończy się weekend i jak w każdym pobożnym polskim domu mieliśmy rosół i domowe wypieki. Wczoraj Starszak uparł się, że będziemy robić jagodzianki. Z racji zimy i braku jakichkolwiek jagodowych zapasów w zamrażalniku, ich rolę odegrał dżem truskawkowy. Chyba skutecznie, bo wszystkie buły zostały pochłonięte. Także przez Młodszego, co nas bardzo cieszy, ze względu na jego kiepski apetyt… Dziś mieliśmy domowy chleb. Aż trudno uwierzyć, że ciasto na niego rosło ponad 16 godzin… Oj, nie da się go zrobić spontanicznie! Za to wyszedł modelowo, bo 3/4 bochenka zjedliśmy jeszcze na ciepło.
Od jutra robota. No i jak dla mnie podwójna, bo kończy się miesiąc i muszę się uwinąć z pracą nr 2. Mąż też coś zaczyna, nie znamy szczegółów, raczej nie jest to szczyt jego marzeń, ale  tzw. wyjście awaryjne. Wierzymy jednak, że Opatrzność czuwa i ma dla nas coś najlepszego :).

środa, 22 lutego 2012

"MOM PICIE"


Na wszystko brakuje czasu… Popołudnia i wieczory zazwyczaj spędzam sama z dziećmi, bo mąż sporo sędziuje. W pracy mobbing, szef straszy zwolnieniami. Dwoję się i troję, i zazwyczaj tak jest, że wieczorem zasypiam razem z dziećmi, po północy budzi mnie mąż, każe iść do łazienki i spać. Zasypiam z poczuciem porażki (bo szuflada ze sprawdzianami i wypracowaniami puchnie, zawartości wciąż przybywa…) i rano z trudem wstaję do pracy. Plusem bezrobocia męża jest to, że nie trzeba zrywać się całą brygadą skoro świt. Jedynym plusem, bo już sytuacja coraz mocniej nas frustruje.
Mieliśmy udany weekend, przyjechali moi rodzice (imieniny Młodszego!), więc mogliśmy udać się na zakupy bez dzieci (co za frajda!), które w dodatku były tym faktem zachwycone. Przy okazji przypomniały mi się czasy, kiedy Starszak był w wieku Młodszego. Często wówczas jeździłam do rodziców, bo z wielkim brzuchem nie miałam siły ganiać całe dnie za synem. Bardzo się wtedy rozwinęła więź dziadzio-wnuk. Wnuk robił wszystko z dziadkiem, czy może dziadek z wnukiem… Całe dnie na rączkach, bo nawet kawę musiał biedny dziadek robić i pić z uczepionym do szyi półtoraroczniakiem. Naleśniki podrzucać, ku dzikiej uciesze chłopca. Jak dziadzio szedł się kąpać, to dziecię kładło się pod drzwiami i wyło…
Teraz nasz Młodszy obi to samo. Mimo że spędza z dziadkiem dużo mniej czasu niż brat w jego wieku, powiela te same schematy! Ponieważ należy do niepoprawnych niejadków, wykorzystywaliśmy autorytet dziadka, by dziecię coś przełknęło. Zjadał np. zupę z jego talerza. A jak dziadek wyjechał, chłopcy machali do niego przez szybę z balkonu. Potem przez cały dzień młodszy podchodził, walił pięściami w okno krzycząc „Dziadzio, dziadzio!...
Starszy też miał niezłą akcję. Już dawno babcia mu obiecała, że jak będą jechać do niego w odwiedziny, to odbiorą go z przedszkola. Zapomniałam upoważnić panie, że ktoś inny odbierze synka, więc poszłam po niego razem z babcią, a dziadek parkował. Wchodzimy, a dziecię, kompletnie mnie ignorując, wymija stojącą za mną babcię i pyta: „A gdzie dziadzio?”. Na szczęcie tenże już wkroczył na podwórko… Taka to wdzięczność wobec matki ;).
Muszę się pochwalić, że w sobotę Młodszy sformułował zdanie. Nierozwinięte, co prawda, ale urocze: „MOM PICIE”. Słyszał tata, słyszała babcia (mama usypiała Starszaka, więc opiera się tylko na relacjach świadków). Słowo „Picie” należy do ulubionych, ale skąd fascynacja śląską gwarą? Czyżby znowu geny po dziadku?

niedziela, 12 lutego 2012

Słowo od dinozaura

             Dochodzą do mnie głosy, co się z nami dzieje, bo od dawna na blogu cisza… Oj, niestety, kobieta pracująca… W dodatku pewnie w związku z permanentnym zimnem przyplątywało się jedno przeziębienie za drugim… Mam nadzieję, że kryzys chwilowo zażegnany. Zwłaszcza że wczoraj miałam pierwszy dzień od końca ferii, kiedy nie poszłam do pracy. Swoją drogą zaciskam zęby, kiedy słyszę narzekania koleżanek po fachu, nauczycielek. Tych bez małych dzieci w domu, których praca w szkole jest jedyną, w dodatku uczą przedmiotu, z którego nikt ich nie rozlicza. Jakie to one zapracowane! Bo sprawozdania trzeba pisać i dokumentację pracy… Olaboga! Ja wracam z pracy z wywieszonym jęzorem, jadę do pracy nr 2, w domu gotowanie (chyba że mąż coś akurat ugotuje), sprzątanie, trzeba dzieciom poczytać, pobawić się z nimi, położyć spać (kąpie mąż, chyba że akurat go nie ma). Dopiero jak dzieci padną, mogę wziąć się za sprawdzanie prac, przygotowanie zajęć, czytanie lektur (co roku to samo…), robotę papierkową z pracy nr 2… I padam na twarz. Zasypiam razem z dziećmi, o północy budzi mnie mąż i wysyła pod prysznic i do łóżka. Generalnie nie narzekam. Dobrze, że mam pracę. Nr 1 i nr 2. Tylko czasami tak cholernie się wkurzam, kiedy ktoś mi mówi, jaki to on jest przepracowany, bo robota w szkole taaaaaaaka straszna. Witamy w kapitalizmie.
                 Poza tym mąż nadal w poszukiwaniu. Chciałabym, żeby w końcu coś znalazł. Zwłaszcza że przebywanie razem dużo dłużej niż do tego przywykliśmy, w dodatku przy naszym metrażu, nie służy nam. Nasze wszelkie wady, znane przecież od lat, urastają do dużo większych rozmiarów. Coś co przed ślubem było nieszkodliwym bzikiem, wkurza. I jestem pewna, że działa to w obie strony.
                       Dzieci na szczęście, jakby na przekór depresyjnym nastrojom rodziców, zachowują się całkiem nieźle. Ostatnio odwiedził nas mój kolega ze studiów z dziesięciomiesięcznym synkiem i jestem pod wrażeniem tego, jak chłopcy pięknie się bawili. Nawet Młodszy, mając wreszcie okazję być Starszakiem, przynosił koledze zabawki, przytulał go, pokazywał różne rzeczy…
Starszak pięknie sam umie zorganizować sobie czas. Fantazję ma niebywałą. Buduje łódź podwodną wykorzystując dywan w salonie, fotel, małe krzesełko, kilka ścierek kuchennych, parę klocków i pluszaków. Potem zaprasza na tę łajbę rodziców i brata; pokazuje, gdzie można umyć ręce, a gdzie zjeść obiad…
                    Młodszy ostatnimi czasy coraz więcej rozumie, a jego ulubionym zajęciem jest wynoszenie śmieci do kosza i wrzucanie do zlewu brudnych naczyń. W związku z tym, że ostatnio mamy sporo problemów, postanowiłam nie dokładać sobie kolejnego i nie stresować siebie ani Malucha odstawianiem od cycka. Znalazłam teorię, pod którą podpisuję się obiema rękami: „po co mam dawać dziecku mleko innego ssaka, skoro mam własne?”. Tak więc mimo że niedawno synek skończył rok i pięć miesięcy, postanowiłam na bliżej nieokreślony czas zawiesić zamiar zakończenia karmienia.
Chciałabym wychować synów tak jak mnie wychowano. Choć ostatnio zastanawiam się, czy ja aby na pewno nie jestem z innej epoki. Wiem że w kwestii konserwatywnych poglądów czy religii na pewno, ale dochodzą też aspekty. Na przykład kwestia gościnności. Nauczono mnie w domu, że gość to niemal świętość. Że to ważne, by gość czuł się zawsze dobrze, nawet jak nas zaskoczył swoją obecnością. Miałam ostatnio niestety kilka bolesnych przykładów pokazujących, że w tej materii jestem dinozaurem. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale zastanawiam się, czy chęć wychowania synów w poszanowaniu gościnności nie jest naiwna. Przy okazji, pozdrawiam innych dinozaurów :), z nimi na szczęście dużo częściej mam do czynienia!