niedziela, 29 kwietnia 2012

Starzeję się...


Ostatni tydzień w związku z egzaminami gimnazjalnymi był wyrwany z mojego życiorysu. Nie dość, że denerwowałam się, jak pójdzie moim trzecioklasistom, to jeszcze zostałam uszczęśliwiona funkcją przewodniczącego komisji (i to dwukrotnie). Plus sprawy organizacyjne plus kurs, który muszę robić. Tak więc wracałam do domu z poczuciem kompletnego wypompowania i winy, że późno odbieram dzieci z przedszkola/żłobka i ledwie starcza mi sił, by im chwilkę poczytać, pogadać o zwykłych sprawach, że już nie wspomnę o gotowaniu czy sprzątaniu.
Wczoraj świętowaliśmy z mężem rocznicę ślubu. Tak się złożyło, że obchodziliśmy ją na ślubie i weselu mojej dawnej przyjaciółki. Byłam pod wrażeniem oprawy uroczystości, jej przebiegu. W kościele było pięknie! Wesele skłoniło mnie do wielu rozważań. Ponieważ Panna Młoda jest ode mnie o kilka lat młodsza, wielu gości na przyjęciu było bardziej w jej niż w moim wieku. Niby te 4 lata to żadna przepaść, miałam z A. świetny kontakt mimo tej różnicy. Tymczasem kiedy zsiedliśmy przy okrągłym stole, przy którym postawiono 10 „dorosłych” krzeseł i 2 „wysokie” dla naszych chłopców, uznaliśmy z mężem, że nasze życie jest zupełnie inne.
I przyszła kolej na kilka zadziwień. Pierwsze zadziwienie, dla naszych współbiesiadników obecność dzieci kompletnie nie działała. Przyzwyczaiłam się do tego, zapewne niesłusznie, że kiedykolwiek i gdziekolwiek pojawiam się z chłopcami, budzą niekwestionowany zachwyt. Ekscytuje się zarówno pani w kasie w spożywczaku, jak i sąsiad w windzie czy sprzedawca lodów. A jacy to ładni, a jacy to mądrzy, a jakie wielkie oczy, a jak tańczą, a jak śpiewają…  Tym razem zero. Serio. W dodatku dyskusje, które prowadzono przy stole były dla mnie z innego świata. Czyżby moje życie kręciło się na tyle na osi dzieci-praca-dom, że nie bardzo mam ochotę opowiadać, jak to było na studiach (skoro skończyłam je prawie 7 lat temu), wspominać szlagiery Backstreet Boys (nigdy ich nie słuchałam) czy wreszcie angażować się w towarzyską pogawędkę z ludźmi, których widzę pewnie pierwszy i ostatni raz w życiu. Tak więc rzeczywiście się zestarzałam.
Przypomniała mi się rozmowa z przyjaciółką, która odwiedziła nas, kiedy Starszak miał kilka miesięcy. Zabrałam ją na plac zabaw i spacer, spotkałyśmy się z moją koleżanką i jej synem. Potem zdziwiłam się, jak M. przyznała mi, że była znudzona, bo nie ma dzieci i rozmowy o zupach, kupach i promocjach na pieluchy kompletnie jej nie kręcą. Tak więc moje życie jest zupełnie inne niż bezdzietnych dwudziestoparolatek. Kupy, pieluchy, zupy, czyli moich trzech facetów plus dwie prace wypełniają moje życie bez reszty. Zazwyczaj jestem zbyt zmęczona, by wystarczyło mi czasu i energii na coś jeszcze.
Drugie duże zdziwienie, tym razem naprawdę niemiłe, nastąpiło, kiedy kelner roznoszący zupę zaczął od osób siedzących po mojej lewej stronie. Obsługiwał wszystkich „po kole” tak, że do nas podszedł w ostatniej kolejności. To mnie mocno ubodło. Zwłaszcza że akurat dla nas zabrakło zupy i kelner wrócił dopiero po kilku minutach. Bo tu już nie chodziło o próżność matki, dla której cały świat kręci się wokół dzieci. Mam na myśli przede wszystkim to, że dzieci były głodne, od kilku godzin nie jadły nic poza herbatnikami, były zmęczone upałem, Mszą, czekaniem i czymś naturalnym było dla mnie to, że kelner zacznie podawać posiłek od nich właśnie. Nie doszukuję się oczywiście tu złej woli, raczej zabolało mnie to, że facet nie pomyślał. Nie pomyśleli też biesiadnicy, bo ja wiem że w takiej sytuacji ustąpiłabym pierwszeństwa dzieciom. Tylko teraz, zupełnie szczerze, zastanawiam się, czy zachowałabym się tak również ja sprzed 5-10 lat. Teraz nie mam wątpliwości, tak jak czymś oczywistym jest ustępowanie miejsca w autobusie matkom z dziećmi, przepuszczanie w kolejce ludzi z maluchami (chyba że oczywiście sama jestem akurat z chłopcami).
Bardzo bardzo bardzo miłym zaskoczeniem było dla mnie wczorajsze zachowanie rodziców Panny Młodej. Prawie mnie nie znają, a mimo to zadbali, by czekał przygotowany specjalnie dla moich dzieci kącik z książeczkami, kredkami, balonami, wielką michą ich ulubionych żelków i słodyczy (a przecież nie mogli wiedzieć, że moi chłopcy uwielbiają akurat produkty Haribo). Kiedy już chłopcy jechali do domu, zabrali na wynos trochę żelków balony i książeczki, tak więc do późna malowali, opowiadając dziadkowi wrażenia z imprezy (to oczywiście głównie Starszak).
Wracając do mojego zestarzenia się, wreszcie miałam czas, by po prostu pogadać z mężem. Może trudno w to uwierzyć, ale w natłoku codziennych obowiązków nie mamy kiedy porozmawiać o czymś, co nie jest uzgadnianiem planu dnia, posiłku, omawianiem bieżących spraw. Kiedy chłopcy zostali pozostawieni pod troskliwą opiekę dziadka, mogliśmy pośmiać się z sobie tylko znanych kwestii, miło, że po tyyyylu latach nadal znajdujemy coś, co bawi nas oboje (na przykład fizjonomia pana z zespołu muzycznego ;) ).
Niedawno odkryłam, że sama nie wiem kiedy, moje życie zmieniło się o 180 stopni. Ślub sam w sobie niewiele zmienił. Poza sprawą fizyczności w związku i oczywiście wspólnym zamieszkaniem… ;). Potem malutkimi kroczkami wszystko stawało się inne. A dziś mogę porównać swoje życie dziś i 5 lat temu, by stwierdzić, że właściwie to wszystko jest inaczej. Bo co się zmieniło?
1)      Włączam pralkę prawie codziennie,
2)      Nauczyłam się gotować i piec i robię to zazwyczaj bardzo dobrze ;),
3)      Mam wyrzuty sumienia, kiedy umówię się z koleżanką na kawę,
4)      Pieniądze wydaję przede wszystkim na rachunki i dzieci :-O,
5)      Prawie nie odmawiam brewiarza, życie religijne wygląda zupełnie inaczej,
6)      Mogę jeść obiad na kanapie, na której mąż właśnie przewija dziecko z kupy i zupełnie mi to nie przeszkadza ;),
7)      Rozpoznaję rodzaje kaszlu,
8)      Umiem włożyć czopka (choć mąż jest w tym lepszy),
9)      Umiem przygotować zbilansowany posiłek,
10)  Wiem co to są alergeny,
11)  Znam ceny mlecznych kanapek we wszystkich osiedlowych sklepach,
12)  Znam zastosowanie i sposób dawkowania leków w domowej apteczce,
13)  Przerywam rozmowę telefoniczną, bo dziecko płacze, mówię: „zadzwonię za chwilę” i przypominam sobie o tym po kilku dniach,
14)  Coraz później odpisuję na smsy i e-maile,
15)  Znam chyba wszystkie mniej lub bardziej naukowe informacje nt. karmienia piersią,
16)  Kupuję książki i gazety, których nie czytam,
17)  Znam się na polityce (to oczywiście zasługa męża, nie macierzyństwa),
18)  Nie mogę oglądać Wiadomości, bo kiedy usłyszę o zaginięciu jakiegoś dziecka, nie przestaję o tym myśleć,
19)  Znam na pamięć wierszyki i piosenki przedszkolaka, a nie mogę przeczytać więcej niż pół strony najnowszej powieści Umberto Eco.
Mimo wszystko bilans wychodzi korzystnie :-)

niedziela, 15 kwietnia 2012

Gastronomia ekonomia


Czasu coraz mniej, aż żal, że doba nie wydłuża się w cudowny sposób dla pracujących mam… W minionym czasie chłopcy zaliczyli wirusa, Młodszemu wyszły 4 zęby, miał wysoką temperaturę przez kilka dni i znowu niezbędną okazała się pomoc dziadka. Potem Starszak pojechał z dziadkiem i tak więc miało miejsce nasze małe odcięcie pępowiny. Oj jak pusto było w domu przez te 5 dni!!! Najpierw dzwoniłam do swoich rodziców co 15-30 minut, ale zostałam upomniana, że jednak lepiej nie przypominać synkowi ciągle o sobie. Na szczęście miałam w tym przedświątecznym okresie masę obowiązków, więc czas zleciał szybko, a i było łatwiej ogarniając jedno tylko dziecię :).
Poza tym poczyniliśmy w naszym życiu trochę zmian. Primo, zaczęliśmy na poważnie akcję Nie marnuję jedzenia. W tym celu pierwszy raz w życiu zrobiłam pierogi z mięsem, a teraz na kuchni stygnie potrawka wg własnego pomysłu z resztek kurczaka z rożna (coś nas wczoraj naszło, ale dzieci nie chciały jeść, a my zadowoliliśmy się małymi porcjami…) sowicie podlanych warzywami i kaszą gryczaną. Sama jestem ciekawa efektu. Kupiliśmy też maszynkę do mielenia (mój tata aż się złapał ostatnio za głowę: jak można żyć tyle lat bez maszynki??? Okazuje się, że można i to całkiem nieźle sobie radziliśmy ;). W każdym razie starzeję się, więc myślę, że maszynka się przyda. Zamierzam np. własnoręcznie robić pasztet dla dzieci ;).
Dzieci fajne są. Starszak całuśny i troskliwy. Uwielbia małe dzieci, a że w rodzinie mamy wysyp takowych, jak tylko ma okazję, podchodzi, całuje i to jak delikatnie! Serio serio! Ciocia była szczerze wzruszona, kiedy na pożegnanie pocałował ją w rękę, do dziś mówi, że poczuła się wówczas jak biskup ;). Najfajniejsze, że Młodszy lubi naśladować brata i prawie cały czas kiedy są razem, bawią się wspólnie. Co za ulga. Nawet kawę można wypić ;).
To kończę, trzeba spróbować eksperymentu obiadowego i wyjąć z piekarnika sernik królewski :).

niedziela, 1 kwietnia 2012

Zbolały cycek tudzież cyc


Ho ho ho, ale się porobiło. Chłopcy złapali wirusa, niby szybko przeszedł, ale przy okazji Młodszemu zaczęły wychodzić jednocześnie wszystkie trójki! Masakra. Gorączka, buzię zamykał w ciup i nawet syropu nie było jak mu podać… Pozostały czopki i nie obyło się bez pomocy niezawodnego dziadka, który spędził prawie tydzień zajmując się naszymi synkami. Nawet musiał starszego prowadzić/zawozić do przedszkola, bo z racji rozregulowania po zmianie czasu nie mogliśmy go dobudzić, a do pracy trzeba było odpowiednio wcześnie wychodzić…
Dziadek dziś pojechał, zabierając z sobą Starszaka… Oj, jak mi się łezka zakręciła w oku… A właściwie to nie łezka, raczej całe wiadro… No i dziwnie w domu, tak cicho, nikt nie śpiewa… Ciekawa jestem, jak młodszy brat przetrwa rozłąkę…
Póki co Młodszy nadal nie je, gorączka ustąpiła dobrych parę dni temu, a ten nie je i nie je. Tylko cycek wchodzi w grę. Ledwie żyję, jestem wyssana do cna i obolała. Ale to jedyny sposób, żeby dziecię cokolwiek zjadło, więc  zaciskam zęby… Jutro idzie do żłobka, mam nadzieję, że chociaż tam coś w siebie wciśnie… Tym bardziej mnie to dziwi, że już raczej ni bolą go tak dziąsła. Czasami nawet bierze jakieś jedzenie do buzi, dziumdzie, dziumdzie, a potem wypluwa. Stan jedzenia na dziś to jeden gryz ciasteczka (upiekłam po wyjeździe Starszaka, żeby się trochę odstresować…), jedna cząstka pomarańczy i kawałek kotlecika. I co chwilę cycek… Buuu...
A`propos. Ostatnio mój siostra, też matka karmiąca, użyła sformułowania „cycuś”. Na moją gwałtowną reakcję, że mnie to mierzi, stwierdziła, że „cycek” jest gorszy. Kwestia gustu zapewne, ale wg mnie „cycuś”, „cyc” czy, nie daj Boże, „cycuszek” są co najmniej nieeleganckie i wyjątkowo ohydne. A może tylko ja mam takie skojarzenia?
Babcia niedawno zameldowała, że syn mój pięknie zasnął. Młodszy też śpi. Mąż ogląda Teksańską masakrę…, ale nie umie odpowiedzieć mi na pytanie, dlaczego: czy dostarcza mu to rozrywki, czy go to bawi, czy jest jakaś inna dewiacyjna przyczyna… Rety. Prawie 5 lat po ślubie, a mój osobisty mąż przeraża mnie tym, jak spędza czas wolny… Planuję zatem iść spać, by zbierać siły na trudny tydzień w pracy. Nr 1 i nr 2…