To
już 14 roboczych dni i 4 weekendowe więzienia moich syneczków. Łatwo sobie
wyobrazić, że świrują i to ostro, a ja się im naprawdę nie dziwię. Zwłaszcza że
jestem takim samym więźniem jak oni, z małymi wyjątkami, kiedy to załatwiam coś
w pracy nr 2, ewentualnie raz na 3 dni wyskakuję do osiedlowego sklepu po bułki.
Jedyną atrakcję stanowi dla nas siedzenie na balkonie (pani doktor pozwoliła,
uff), a od dziś obserwacja jaskółek, które wiją sobie u nas gniazdo.
W
ogóle z tymi ptakami to zabawna historia. Od jakiegoś czasu Starszak marudzi,
że chce mieć „siostrę, jeszcze dwa braty, kota i psa”. Wczoraj jeszcze wymyślił,
że chce mieć w domu wróbla. Ponieważ uświadomiłam go, że wróbli w mieszkaniu
się nie trzyma, spytał, jakie ptaki zatem można. Nie lubię papug, nie wyobrażam
też sobie posiadania kanarka ani żadnego innego dziobaka. W dodatku przy naszym
metrażu! Czytałam wszakże ostatnio felieton ulubionej dziennikarki Agaty
Puścikowskiej w moim ulubionym periodyku i puenta była taka, że jak się ma
dzieci (a ona ma czwórkę), to dobrze mieć i zwierzątko (a ona ma tychże też od
groma). Nie wiedziałam jak to pogodzić, już myślałam, by porozmawiać z mężem o
zakupie chomika albo złotej rybki, choć odpowiedź ślubnego byłaby do
przewidzenia. W każdym razie odpowiedź przyszła sama, przyleciały jaskółki i
zaczęły wić sobie na naszym balkonie gniazdo. Dotąd mąż przeganiał je miotłą,
dziś podjęłam męską decyzję. W końcu to głównie ja siedzę w domu, więc i ja
mogę sprzątać ptasie gówienka, jeśli „posiadanie” zwierzątek ma dać moim
dzieciom tyle radości ;). Chłopcy przyjęli pomysł z wielkim entuzjazmem,
jakżeby inaczej ;).
Siedzieli
na balkonie z rozdziawionymi buziami i patrzyli, jak powstaje gniazdo.
Oczywiście czytaliśmy książkę o jaskółkach, więc wiedzą, jak długo samica
wysiaduje jaja i że młode spędzą potem w gnieździe 3 tygodnie… Kto wie, może następnym
krokiem będzie wymyślanie imion naszym ptakom ;). Przyznam, że po tylu dniach
siedzenia w domu kończą mi się pomysły organizacji dzieciom czasu. Przez te
ponad dwa tygodnie wymalowali masę prac, wykorzystali tubkę kleju, tuzin
słoików plakatówek, pół opakowania taśmy klejącej… O wycinaniu i zepsuciu pary
nożyczek nie wspomnę. Poza tym, ponieważ jesteśmy fanami programu Art Attack,
wciąż zapełnia się długa lista, co trzeba kupić w sklepie papierniczym
(niestety, najbliższy taki sklep jest po drugiej stronie miasta…). Dochodzę też
do perfekcji układania puzzli, co jest wkurzające zwłaszcza przez Młodszego.
Wszystko, co ułożymy ze Starszakiem, ten rozwala… Pierwsze opakowanie to
jeszcze wysiedzi na kolanach, podaje kawałki… Przy trzecim, piątym, dziewiątym
toczymy istną walkę…
Jednak
jakieś plusy tej całej ospy są. Primo: Młodszy biega po domu bez pieluchy.
Zużywa je tylko do spania, a i w czasie jego południowej drzemki zdarza się, że
słyszę, jak odkleja rzepy pieluchy i leci do łazienki, wołając „SISIU”. Urocze,
prawda? Mniej urocze jest to, że od rana do wieczora biegam ze ścierką i myję
podłogę. A wczoraj to nawet zwinęliśmy z chłopakami dywan i wynieśliśmy na
balkon, bo zapach uryny był nie do zniesienia i nie to wytępienia ;). Żeby nie
odstraszyć potencjalnych gości dodam, że w naszym domu teraz ładnie pachnie, a
dywan prawdopodobnie nie wróci na nasze salony ;).
Secundo.
Choroba chłopców to czas trudny, ale i weryfikacji różnych kwestii. Wiem, ile
wytrzymam bez snu i coś jeszcze. Na początku naszego zmagania się z ospą
zadzwoniła do mnie koleżanka i powiedziała, że „prawdziwych przyjaciół poznaje
się w biedzie”. Wtedy się nad tym nie zastanawiałam, wydawały mi się te słowa
zupełnie od czapy, ale z perspektywy czasu okazały się prorocze. Mogliśmy na
nowo się przekonać jacy ludzie są kochani (czasem też niestety odwrotnie).
Jedna z cioć, nie bacząc na widmo zarazy (i tu ironizuję), odwiedziła nas i
spędziliśmy bardzo bardzo miłe popołudnie. Ludzie dzwonili, smsowali. I to
często ci, którzy rzadko się do nas odzywają. Niezastąpieni oczywiście okazali
się dziadkowie, którzy dzwonili czasem po kilka razy dziennie, by spytać ile
kropek, jaka gorączka albo po prostu pogadać z chłopcami, którzy uwielbiają
pogaduchy na hot line ;). Młodszy też złapał bakcyla i wyrywał bratu słuchawkę.
Jak zaczynała się bitwa, to już był dla mnie znak, że dochodzą do zdrowia.
Niestety
bolesną lekcję przeżyłam w swojej pracy, do której poszłam, poproszona, z
związku z zebraniami. Część kolegów potraktowała mnie jak nosiciela groźnego
ebola i na mój widok uciekała w popłochu, nie wypowiadając nawet zdawkowego „cześć”
lub „sorry”. Dowiedziałam się, że potem głos w sprawie zabrała nawet nasza
pielęgniarka, przedstawiając rację, a raczej irracjonalność takich akcji. Mój
mąż normalnie chodzi do pracy, rozmawia tam z ludźmi, jeździ autobusem. Nie
zaraża. Gdyby stanowił potencjalne zagrożenie, on też by dostał L4, a służby
specjalne okleiłyby nam drzwi taśmą i zaplombowały. Ja też chodzę (tzn.
bardziej nie chodzę, ale potencjalnie mogę) do sklepu, pracy nr 2. Nie zarażam.
A już na pewno nie zarażałam w dniu, kiedy zjawiłam się w szkole, bo wtedy nie
zarażali już nawet chłopcy. Jak się upewniłam, ospą zaraża się już 3 dni przed
wystąpieniem pierwszej krosty i przestaje, kiedy zasychają pęcherze i nowe już
nie wychodzą. Dzięki temu wiem, że jeśli zachoruje ktoś w żłobku na ospę, to na
pewno nie od mojego J. On dostał pierwszy pęcherzyk 9 dni po F, czyli już nie miał
styczności z żadnym dzieckiem. Trochę mi ulżyło. Niby gdybyśmy kogoś zarazili,
to nieświadomie, ale zawsze łatwiej przyjąć to, że jednak nikomu nie zafundowaliśmy ospy :).