piątek, 25 listopada 2011

Tarczycowe zawirowania

Ostatnio trochę było stresu. Wczoraj zadzwoniła pani doktor, że jest podwyższone tsh i jeśli się zgadzam, to zadzwoni, by z tej samej krwi zbadali jeszcze ft3 i ft4. Chodziło o to, że nfz nie refunduje tych badań. Oczywiście, niech badają, zwłaszcza że uniknęliśmy kolejnych wkłuć. Dziś odebrałam wyniki i w przychodni pani pediatra i mój pan internista zastanawiali się jak to jest z tarczycą naszego maluszka. Potem od razu pojechałam do dziecięcego endokrynologa, dość że ja się do końca życia będę bujać z moją tarczycą, niech chociaż dziecię nie ma tego problemu. Pani doktor mówi, że w tym wieku dzieci mają podwyższone wyniki i jest to norma, mam się nie martwić i dla świętego spokoju raz jeszcze oznaczyć hormony PO ODSTAWIENIU. Skierowanie będzie ważne przez 3 miesiące, więc za 3 miesiące już nie będę karmić… O rety. Jak my tego dokonamy?!
Oczywiście mój pan doktor optuje, że mam wyjechać na 3 dni (względnie weekend) i mąż, zostawszy sam z dzieckiem (czy może raczej dziecko z tatusiem…) pięknie go przez ten czas wyleczy z cycka. Hehe, teoria! W każdym razie dziś po raz kolejny pan doktor powtórzył, że jeśli nie zwiększymy dawki euthyroxu, to cały czas się będę dupowato czuć (właśnie tego słowa użył, ale zadziwiające, jak trafne to określenie. Bo z wysokim tsh naprawdę dupowato się czuję. Niedobrze mi, włosy lecą w zastraszającym tempie. Uczę się oswajać niektóre objawy. Rano obowiązkowe śniadanie. Nie biegam, a raczej biegam mniej. Świadomość własnych ograniczeń naprawdę pomaga.
Poza tym od jutra robota. Muszę jechać z dziećmi na jakiś głupi konkurs. Głupi – bo w której szkole organizują konkursy w soboty?! Plus dodatkowa robota, bo koniec miesiąca się zbliża. Plus parę innych rzeczy, że już nie wspomnę o zaległych sprawdzianach.
Nie ma nawet czasu spotkać się z moim osobistym bratem i jego rodziną, choć całkiem blisko mieszkają. A szkoda, bo dzieciaki są w jednym wieku i mój starszak wielokrotnie mówi o tęsknocie za jedyną siostrzyczką… Teraz to ciągle opowiada, jak to będą lepić bałwana (zobaczymy, bo prognozy śniegowe na grudzień raczej kiepskie).
Od poniedziałku wracamy w stały schemat: żłobek, przedszkole, szkoła… Czy wspominałam, za co kocham żłobek? Za wszystko! Pewnie głównie dlatego że nasz żłobek jest sprawdzony, troskliwe panie, mają dużo cierpliwości i jeszcze więcej serca. U nich moje dziecię zje cały obiad, podczas gdy ja żadną siłą nie mogę wcisnąć dziecięciu 5 łyżek. Mi się rzuca od razu do cycków, ściąga bluzkę, mówiąc AM, w żłobku pochłania niewiarygodne ilości jedzenia, łącznie z tym, co podjada innym dzieciom ;). Dziś już ledwie pamiętam dylematy związane z posłaniem 9-miesięcznego wówczas Fr do żłobka. Nasłuchałam się, jaka to okrutność, by niemowlę chodziło do żłobka, gdzie nabawi się choroby sierocej, no i generalnie ciągle będzie chorowało. W przypadku pierwszego żłobka akurat to o chorobach się sprawdziło, placówka była molochem, a nasz wypieszczony jedynak od razu łapał infekcję za infekcją, zaliczył nawet szpital. Obecny Żłobek to marzenie każdej mamy. Dziecko przychodzi uśmiechnięte, wychodzi najedzone, wybawione i zadowolone :-).

środa, 23 listopada 2011

Mama 24h :)


Na nowo odkrywam uroki bycia mamą 24h ;). Od wczoraj jestem na zwolnieniu na młodsze dziecię. W poniedziałek synek zachowywał się jak nie on, leżał przytulony, nie schodził z rąk tak, że po przyjściu do domu nie mogłam zdjąć płaszcza (że już nie wspomnę o tak prozaicznych czynnościach jak umycie rąk czy pomoc starszakowi w pochowaniu ubrań…). W nocy pojawiła się temperatura, więc rano poszłam z nim do lekarza. Było już lepiej, chyba znowu zęby dają o sobie znać, bo podobno nie jest to kwestią przeziębienia. Lekko kaszle i smarcze, ale osłuchowo jest ok i gardło też czyste. Bez sensu było jednak brać zwolnienie na dzień, więc do końca tygodnia posiedzę w domu z malutkim, dopieszczę go i może uda się wygrać z jesiennymi przypadłościami. Przy okazji poprosiłam o skierowanie na badanie tsh. Martwi mnie trochę, że synek malusi jak na swój wiek, nosi ubranka dla 9-miesięczniaków, w żłobku rówieśnicy wyżsi o pół głowy… Niby mamy się nie martwić, bo ani ja ani mąż nie jesteśmy fizjonomii koszykarzy, ale w związku z moją tarczycą wolę trzymać rękę na pulsie.
Pierwsza próba pobrania krwi skończyła się fiaskiem. Choć synek grzeczniutko siedział i nawet bawił się opaską, a pani pielęgniarka znalazła cudną żyłę, nic a nic nie poleciało. Poszliśmy więc dziś znów, wcześniej postarałam się nakarmić i napoić J, znowu siadamy, synek w dobrym humorze, elegancko wyciąga rączkę, i nic… Panie pielęgniarki (dziś już dwie) dziarsko wzięły się do drugiej łapki, i nic! Młody zaczął się wkurzać, bo panie poczyniły trzecie podejście, tym razem „z igły”, trochę zapłakał (w końcu!) i udało się zapełnić żądane dwie probówki. Dwie, bo od razu morfologia będzie. I dobrze, będę spokojniejsza…
Siedzenie w domu ma swoje uroki. Niestety, tak jak myślałam, nie mam w ciągu dnia głowy ani możliwości do pracy intelektualnej, ale chociaż obiad ugotuję o przyzwoitej porze, i dziecięciem się nacieszę. Póki co jednym, bo drugi nadal chodzi do przedszkola. Nie chcę mu rozbijać planu dnia, tym bardziej, że dopiero od niedawna zostaje tam bez płaczu. Poza tym wczoraj, jako jedyny z grupy, dostał naklejkę z napisem „wspaniale”! Moja krew (choć pewnie tatuś powiedziałby to samo…)! Wychowawczyni powiedziała, że jako jedyny pięknie zaśpiewał CAŁĄ piosenkę po angielsku… Już nie pytałam, jaką, a Starszak w końcu nie powiedział, ale podejrzewamy z mężem, że Jingle Bells, bo ostatnio często podśpiewywał to pod nosem.
Tak więc życie powoli się kręci i to wokół przyziemnych spraw. Starszak nadal ma fazy mówienia o dodatkowym rodzeństwie, w końcu się dookreślił, że chce siostrę i będzie spała z nim w jego łóżku. Zapomniałam spytać, jak miałaby mieć na imię, bo brat ma być Antoś. Proszę bardzo, niby trzylatek, a rozumuje całkiem całkiem, i to z przyczynowo skutkową logiką :). Ponadto wymyślił, że mamy piec babeczki ziemniakowe (skąd on to wziął?!) i jak kogoś chce zaprosić, to mówi, że upiecze takowe z mamą ;). Muszę z nim pogadać, żeby do tych kulinarnych eksperymentów zechciał zaangażować tatusia ;).

sobota, 19 listopada 2011

Musimy więcej pracować, żeby kupić więcej pieniążków... ;)

Próby odstawienia nadal idą kiepsko. Zwłaszcza w nocy nie ma póki co na to szans. Dziecko budzi się, a raczej płacze z zamkniętymi oczkami i szuka ciepłego pocieszyciela. W ciągu dnia jako tako, zwłaszcza że tak beznadziejnie zmienili mi plan (pewnie w ramach wspierania młodych mam w karierze zawodowej), że w piątki wychodzę z pracy po 15. Biegnę z wywieszonym językiem do żłobka, potem do przedszkola, skąd odbieram starszaka o 16 (nic to, że jeszcze w marcu ustalałam z szefem, że wykupuję tylko pół etatu w przedszkolu i zobowiązałam się odbierać synka do 14.30…). W każdym razie zanim po drodze zrobimy zakupy, spożywczak, piekarnia, na dworze jest kompletnie ciemno i w domu lądujemy o 17. Czekamy do 18 z kąpielą, więc dopiero na dobranoc jest cycek. Choć i tak robimy postępy i raz czy dwa w nocy tatusiowi udaje się uśpić młodszego bez przystawiania go do mamusi.
Poza tym w pracy intensywnie, przez cały tydzień musiałam przychodzić dużo przed czasem i zostawać po godzinach w związku z konkursem literackim. Namiętnie szukałam też odbiorcy nakrętek. Wycwaniły się firmy i owszem, łaskawie mogą odebrać nakrętki, ale za darmo! W końcu odezwała się firma z Bydgoszczy, przyjadą jak będziemy mieli tonę i zapłacą 50groszy za kg. Natalce płacą złotówkę, ale ze Śląska to do nas nie przyjadą. Choć, z drugiej strony, do Bydgoszczy jest od nas 300km, więc musi być to dla nich biznes, skoro przyjadą taki kawał. Bardzo mocno zaangażowałam się emocjonalnie w sprawę tej dziewczynki, mam nadzieję, że przynajmniej część naszych pomysłów wypali.
Jestem zmęczoną mamą. W szufladzie czeka cała sterta klasówek, które muszę sprawdzić na poniedziałek, ale dziś daję sobie luz. I tak rano musiałam jechać do pracy nr 2. Pracy, która na szczęście sprawia mi choć trochę przyjemności, odkąd zmienił się mój szef, co wpłynęło na zmiany na poziomie a) finansowym (dostaję więcej kasy, a robię to samo), b) psychicznym (kolejni szefowie jakoś chętniej ze mną współpracują. Tak więc dziś odpoczywam. Zwłaszcza że spędziliśmy miły wieczór w gronie przyjaciół i głupio byłoby teraz psuć sobie wieczór klasówkami ;). Wolę gotować rosołek dla moich chłopców i szykować mięsko i może ciasto uda się upiec. No i planuję zakupić (kocham internet) blachy do mufinków w kształcie misiów, by robić moim facetom prywatne lubisie z ciasta marchewkowego. Nabyłam też dziś mąkę graham i zastanawiam się, co z nią zrobić ;).
I jeszcze scenka z dzisiejszego poranka. Starszak uderzył młodszego. Niestety ostatnio coraz częściej zdarzają się podobne afery, bo Młodszy lubi psocić się bratu, zabiera mu zabawki, psuje misternie ułożone konstrukcje z klocków czy samochodów:
- „Nie wolno bić! Szanuj J, masz tylko jednego rodzonego braciszka!” - choć w sumie to czy trzylatek widzi różnicę między rodzonym a ciotecznym braciszkiem? Ma kilku braciszków („prawdziwego” i ciotecznych), ale siostra jest jedna, więc nawet jak oglądamy książeczkę, w której pod tytułem rodzina na obrazku jest: mama, tata, brat, siostra i niemowlę, to F zawsze nazywa: mama, tata, J, F i M (zawsze pożycza tu swoją kuzynkę) ;). W każdym razie dziś wyskoczył z tekstem:
- „Ja chcę jeszcze drugiego braciszka!”
- „Nie mamy teraz pieniążków na drugiego braciszka!” – jak mogłam coś takiego powiedzieć?!
- „To musicie z tatusiem jeszcze więcej pracować, żeby kupić więcej pieniążków, żeby kupić braciszka!” – hehe, jeszcze więcej!
Tak więc musimy jeszcze więcej pracować. Zwłaszcza że, jak się okazało, drugi braciszek ma mieć na imię Antoś i ma być jeszcze siostra. A czym będziemy jeździć? Chyba przy najbliższej okazji spytam o to starszaka. Ciekawe, co zaproponuje: vana, pociąg czy autobus?

poniedziałek, 14 listopada 2011

Porażki na wielu frontach

Od kilku dni trwają próby odstawienia J. We czwartek dostał butelkę z mlekiem modyfikowanym, ale ledwie na nią spojrzał. Stanęło na tym, że dostał cycka, a butlę wytrąbił Starszak… Weekend mieliśmy wyjazdowy, też nic nie wypaliło z wszelkich prób. Choć już właściwie się pogodziłam z tym, że skończę karmienie, demotywuje mnie mąż („no bo jak ty sobie wyobrażasz noce?”). Nic to, że synek ma ponad 14 miesięcy, że mleko mamy nie jest już mu właściwie potrzebne, że na łeb na szyję leci mi tarczyca i nie mogę podjąć efektywnego leczenia, że karmiąc przez pół nocy nie wysypiam się. Ważne jest to, że cycek to usypiacz i zapewnia wszystkim, poza mną rzecz jasna, błogi, spokojny sen. Tak więc wkrada się rozgoryczenie.
Ostatnio pochłania mnie pewna sprawa. Często zaglądam na najpyszniejsze miejsce w internecie, mojewypieki@blox.pl. Niedawno była tam informacja o trzymiesięcznej dziewczynce, dla  której trzeba szybko zebrać dużo pieniędzy. Razem z M, jako że obie jesteśmy mamuśkami i obie pracujemy w tej samej szkole, a mamy wrażliwe dusze, stwierdziłyśmy, że trzeba pomóc. Wymyśliłyśmy, że zorganizujemy akcję zbierania nakrętek. Dostałyśmy błogosławieństwo od szefa, niestety okazało się, że kompletnie nie opłaca nam się wysyłanie nakrętek na Śląsk (za kg nakrętek dostają złotówkę). Od paru dni intensywnie szukam więc odbiorcy polipropylenu (hehe, trochę się doszkoliłam…) na terenie Mazowsza. Mam nadzieję, że się uda. Wyobrażam sobie, co czuje mama tej małej Natalki…
A tak poza tym proza życia. Odebrałam dziś Starszaka z przedszkola, ale coś minę miał nietęgą. W końcu wydusił z siebie, że pani na niego nakrzyczała:
- Nakrzyczała czy zwróciła uwagę?
- Zwróciła uwagę.
- A miała powód?
- Bo ja ugryzłem Bartka…
Skarciłam synka, w duchu jednak cieszyłam się, że moje dziecię ugryzło, a nie to ono zostało ugryzione… ;)

środa, 9 listopada 2011

Wszystko wymyka się spod kontroli


Wczoraj miałam wrażenie, że to czwartek, a przecież, cholerka, dziś dopiero środa. Czekam na weekend! Ten tydzień jakoś niemiłosiernie się wlecze. A najgorsze przede mną, jutro idę na zastępstwo do klasy, w której niedawno podczas lekcji dziecię podeszło do tablicy, zdjęło co miało do zdjęcia i pokazało klasie goły tyłek! Koleżankę zatkało. Ja wolę nie dać się zaskoczyć. Rozbiorę się pierwsza (jak poradziła mi K) ;).
Jest takie wskazanie medyczne, że mam zakończyć karmienie i to JUŻ. Wczoraj się dowiedziałam, że bardzo szybko rozregulowuje się i tak chora tarczyca, a te stany prawiezemdleniowe są związane z nią i z tym, że mam lekką arytmię. W każdym razie pierwszym krokiem ma być zaprzestanie karmienia, bo J kosztuje mnie dużo energii. Łatwo powiedzieć. Co prawda doceniam, że lekarz wykazał się wyczuciem i naprawdę dużą cierpliwością. Uznał na koniec, że trochę rozumie, jak ciężko mi się rozstać z karmieniem (choć nadal uważa, że karmienie ponadroczniaka to patologia). Dobrze, że do psychiatry mnie nie wysłał, bo w rozmowie przez telefon z mamą odniosłam wrażenie, że mama ma na to ochotę.
Tak naprawdę aspekt psychologiczny (mój) ma drugorzędne znaczenie. Kiedy J jest zmęczony, nie chce jeść ani łyżeczką, ani z butli i jedynie leżąc ze mną się uspokaja. Sprawa wygląda najpoważniej w nocy. Mąż robi wielkie oczy na moje uwagi, że muszę przestać karmić „Bo jak to będzie?!”. A tak serio to pewnie unika odpowiedzialności i tego, że obowiązek usypiania i uspokojenia dziecka spadnie na niego, bo u mnie dzidziuś będzie wyczuwał mleko i się przez to baaaardzo denerwował. Kilka nocy na pewno będzie w plecy. Już sobie wyobrażam ten ryk. I dziecka, i męża ;). Powiedziałam lekarzowi, że za 2 tygodnie powtórzę badanie, jeśli będzie gorzej, spróbuję odstawić. Muszę się też bardziej oszczędzać, bo przy takim trybie życia zwiększa się zapotrzebowanie na hormony. Czynię więc wysiłki, żeby wcześniej się kłaść i angażować męża w domowe zadania. Opornie idzie, jedno i drugie, ale będę konsekwentna ;).
A tak poza tym dzieciaki nam się fajnie rozwijają. Młodszy najbardziej lubi chodzić na tych swoich malutkich nóżkach, taki krasnoludek z niego (3 centyl wagowy, 10 wzrostowy…) i powtarzać (ze zrozumieniem) AM AM, względnie PIĆ PIĆ ;). Starszak uczy się z Elementarza Falskiego, zna parę literek i wczoraj czytałam mu o Święcie Pracy, eh, relikt! Pani w przedszkolu nie może się go nachwalić, jak to pięknie śpiewa, tańczy, słucha i chłonie całą wiedzę, którą wkładają do głów trzylatkom…
Jeszcze tylko mała dygresja o jedzeniu. Starszak prosił o babeczki, a że już dawno deklarowałam paniom ze żłobka, że przyniosę ciasto marchewkowe – mój znak firmowy – właśnie upiekłam 12 babeczek i blachę dużego ciasta (żeby dla wszystkich wystarczyło). Starszak miał dziś wieczorem kryzys, był już mocno zmęczony i tęsknił za tatusiem (wczoraj tylko rano go widział), więc zgodził się iść do wanny, jeśli weźmie z sobą babeczkę. Zrobiłam też sałatkę cesar z gotowca. Pierwszy i ostatni raz. Gotowcem był sos, a raczej proszek, który trzeba było wymieszać z majonezem i utartym serem. W drugiej saszetce dali grzanki do posypania. Sałata i pierś z kurczaka we własnym zakresie. Myślałam, że zjemy na kolację coś innego, no i  fakt, było to coś „innego”. Zjadliwe, ale z sosu wymieszanego z serem zrobiła się ciężka pulpa. Zapchałam się połową porcji. No, chyba że o to miało chodzić. Mimo wszystko wolę sprawdzone przepisy ;)

niedziela, 6 listopada 2011

Talenta naszych synków

Czas akcji: wczoraj wieczór. Młodszy śpi, Starszy coś nie może, siedzimy, gadamy (męża niet). Dzwoni telefon, ciocia M, której Fr nie widział od ładnych paru miesięcy:
„- Mama, co to za ciocia dzwoni?”
„- Ciocia M.”
„- Daj mi telefon, ja chcę porozmawiać!”
Przekazuję słuchawkę:
„- Cześć Ciocia!”
„- Cześć. Dzwonię, żeby spytać twoją mamę, kiedy do mnie przyjedziecie”. Podpowiadam synkowi, więc odpowiada:
„-Za dwa tygodnie”. Ciocia pyta, czy Fr lubi niespodzianki. Kiwa głową, że tak. Uświadamiam mu, że ciocia nie słyszy, więc werbalizuje.
„- A co będzie na obiad?”
„- A co lubisz?”
„- Rosół.”
„- Konkretny facet! A kotleciki lubisz?”
„- Tak!”
No to sobie pogadali… Zaskoczył mnie, bo nie wiedziałam, że pamięta ciocię M, tym bardziej, że wcześniej proponowałam mu telefon do którejś z babć albo dziadków i nie miał ochoty! Przy okazji wypytał o zwierzątka, bo ciocia mieszka na wsi ;)
Generalnie z każdym dniem bardziej mnie zaskakują dzieciaki. Teraz jakoś tak się złożyło, że sporo w domu śpiewamy i tańczymy. Chłopcy mają swoją ulubioną płytę (zresztą nie jest to żadna z listy „dla dzieci”) i dzień bez „Piratów”, „Bierzemy kurs na Giżycko” czy „Jako tako” jest dniem straconym. Kiedy już płyta się zacina i musi odpocząć, śpiewamy „Krasnoludki”, „Proszę państwa oto miś”, hymn przedszkola i co nam ślina na język przyniesie… Najlepsze jest, kiedy F mówi: „Mama, a teraz moją ulubiona piosenkę”. Zachodzę w głowę, która to ta ulubiona. Wcześniej pytałam: o jagódkach? Krasnoludkach? Giżycko? Teraz już wiem, żeby nie pytać, bo ulubiona jest twórczość własna. Nasz Starszak na poczekaniu intonuje i na własną, nie do powtórzenia melodię śpiewa „Leci, leci motylek, a na kolację je wędlinkę…” tudzież coś innego, bo ulubiona piosenka to ta wymyślana na gorąco! Ma fantazję dzieciak! Zresztą chyba po mamusi, bo ja też wymyślałam w dzieciństwie bajki i opowiadałam siostrze na dobranoc. Muszę tylko spytać mamę, czy w wieku niespełna 3 też wykazywałam takie talenta ;).
Młodszy zaś sama nie wiem kiedy zaczął naprawdę całkiem nieźle chodzić i to po dworze! Wyszłam dziś z nim przed blok, przytuptał do cioci-sąsiadki, nakruszył ciastem na jej świeżo odkurzony dywan (chyba nie będziemy przez jakiś czas chodzić do ludzi…), a potem przytuptał do domu. Niestety, trochę nam schodziło, bo problem był w tym, jak go namówić, żeby szedł tam, gdzie ja chcę. On oczywiście preferował zawsze w przeciwną stronę… Zaś brany na ręce darł się niemiłosiernie! A w domu chodzi i wypowiada ulubione słowa: „am” i „pić”.
Cholera. I nie wiedzieć kiedy, weekend się skończył. Mam obiad na dwa dni, a przede mną noc z wypracowaniami, które muszę jutro oddać. Prawie 30 rozprawek o Aurelii Jedwabińskiej… Zgroza! Nie chce mi się iść do pracy ;)

sobota, 5 listopada 2011

Fajnie być mamą (i żoną też)


Złapałam powera. Zrobiłam obiad, upiekłam ciasto, wysprzątałam łazienkę i całą resztę też, nawet okna umyłam i wiszą już w nich świeżutkie bielutkie firanki. Nie miałam pojęcia, że chałupa była tak zapuszczona, ale ostatnio intensywnie pracowałam i nie miałam czasu na nic. Fajnie, że jest pięknie i sterylnie. Prawie, bo podłogi trzeba umyć, ale te czekają na męża, który wyraził chęć udziału w porządkach. Hasło „oboje tu mieszkamy, oboje brudzimy, oboje pracujemy zawodowo” (z akcentem na to ostatnie) zaczyna przynosić efekty. Mąż zrobił zakupy, wziął Młodszego na spacer (Starszak nie chciał, wolał zostać z mamą i piec babeczki), uczestniczył w wieszaniu firanek, rozparcelował dynię na zupę (pokroić już nie pokroił, bo, jak powiedział, nie umiał, ale i tak jestem pod wrażeniem). No i najważniejsze, rano ogarniał chłopaków, a ja spałam do 8 :) hurra! Dziś sama kąpałam i kładłam chłopców spać, bo ślubny sędziuje mecz, ale póki co daję radę ;).
Niedługo pęknie magiczna granica roku i dwóch miesięcy karmienia i Młodszy przebije Staszaka. Przebije albo nie przebije, zobaczymy! Poczekam na wyniki mojej morfologii, jeśli nie jest zła, to nie będę jakoś strasznie się spieszyć z odstawieniem. Na pewno chcę karmić nie dłużej niż 2 lata. Taki jest plan dziś ;).
Fascynuje mnie istnienie „cichych dni” w małżeństwie. Wydawało mi się, że funkcjonuje to jako metafora, tymczasem znam pary, które naprawdę potrafią z sobą nie gadać przez, no właśnie, kilka dni. U nas jest tak, że wkurzę się na męża i mówię „nie gadam z tobą”. No i nie gadam, nie gadam, mąż gada, więc muszę ripostować i za chwilę normalnie gadamy, tzn. normalnie się kłócimy, po czym wypracowujemy kompromis (mąż twierdzi, że ja zawsze wtedy stawiam na swoim, a ja, że jest dokładnie odwrotnie, czyli to chyba naprawdę kompromis) i tak jakoś się kręci.
A te „ciche dni” (dosłowne, nie metaforyczne) fascynują mnie, bo fascynuje mnie cnota milczenia. Ja tak nie umiem. Nigdy nie odważyłam się pojechać na rekolekcje ignacjańskie (nie gadać przez tydzień), choć regularnie uczestniczyłam w rekolekcjach wyjazdowych. Niedawno wspominaliśmy z rodzeństwem, jak w dzieciństwie rodzice płacili nam, bodajże 1000zł (przed denominacją oczywiście…), za 2 godziny milczenia. Wtedy wydawało mi się, że uczą nas w ten sposób zarabiania pieniędzy i szacunku do nich, dopiero niedawno, już jako matka, uświadomiłam sobie, jak bardzo musieli być zmęczeni naszym nieustannym trajkotaniem i po prostu chcieli, byśmy się w końcu zamknęli! ;)
Moje dzieci też gadatliwe, eh, geny!
Choć wczoraj mój Starszak bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Wracaliśmy w trójkę ze żłobka i mijaliśmy kościół. „Mama, ja chcę wejść do kościoła!”. Zaskoczył mnie, bo ostatnio był na „nie”. Akurat trwała adoracja, więc wchodzimy, trochę się bałam, bo zawsze F wariuje w kościele; a tu proszę, skupiona mina, cichutko usiadł w ławce, popatrzył na Pana Jezusa, po czym, równie cichutko wyraził chęć wyjścia. Moje dziecko naprawdę coraz częściej zachowuje się bez zarzutu ;). I jeszcze kiedy sobie przypominam, jak ochoczo biegał dziś ze ścierką, mył ze mną okna, wycierał kurze, dosypywał składniki do ciasta… Fajnie jest być mamą :)