piątek, 30 września 2011

Nazywam się A. i jestem ekshibicjonistką...

Dotarły do mnie wieści, że wirtualny odbiorca istnieje, ale ponoć była zablokowana możliwość komentowania dla nieposiadających blogi albo coś… Pokombinowałam w ustawieniach, może się uda. Póki co dziękuję za ciepłe słowa przez fb i nie tylko :). Rety, kto by pomyślał: ja i blog! Zawsze był to dla mnie dowód nieskrywanego ekshibicjonizmu, a więc, pora to przyznać: Nazywam się A i jestem ekshibicjonistką :).
Mieliśmy ciężką noc (tzn. głównie ja, ale mąż mówi, że on taż miał), calutka noc z cyckiem na wierzchu. J był rozgrzany niczym piecyk, w sumie nie wiadomo od czego, bo rano było już ok. W każdym razie to okropnie męczące leżeć cały czas na boku i pilnować, by cycek był w dyspozycji. Właściwie nie było mowy o spaniu, czuwałam jak pies. Mąż podobno też czuwał, ale jakoś tego nie zauważyłam. Obudził mnie o 2 (choć nie spałam!) i kazał iść do Fr, bo podobno od godziny płacze i mnie woła (sic!). Tak więc od 2 do 4 przekimałam w pokoju dziecięcym, a o 6 pobudka i do roboty. Wpadłam do domu tylko na chwilę, w przerwie między jedną pracą a drugą, by przyprowadzić Fr z przedszkola. Akurat obudził się J, więc dostał cycka, żebym nie pękła, i dalej do pracy. Wróciłam, kiedy dwa szkodniki już spały, czyli tylko jedno karmienie w ciągu dnia!!! Może to jest metoda na odstawianie ;)? Ciekawe jaka tym razem będzie noc, może nagle się okaże, że Młodszy stracił zainteresowanie  i odzyskam swoje ciało?

czwartek, 29 września 2011

Matka Polka wraca do obiegu

Matka Polka wraca do obiegu. Wróciłam do pracy po niemal tygodniu chorowania (przypadłość nauczycielska) i od razu skok na główkę. Zapomniałam, że mam oszczędzać głos i zacięłam się w połowie. Fajnie, że dzieci były wyrozumiałe. Ja mniej.
Przy sprawdzaniu testów kompetencyjnych chcę rwać włosy z głowy, widząc, jak pierwszaki przechrzciły Eurydykę. Dla euroentuzjastów to po prostu Eurodyka, dla innych (o niezbadanych jeszcze dla mnie preferencjach) Erudyka (w sumie ładnie, tak erudycyjnie), dla większości po prostu Euradyka. Gdyby pisali na komputerze, mogłabym puścić płazem literówki, a tak się czepiam.
Dużo ludzi pyta mnie, czemu wróciłam do pracy. Bo dwoje małych dzieci, bo to co zarobię w szkole w większej części muszę przeznaczyć na prywatny żłobek i przedszkole; ponieważ jesteśmy małżeństwem, nasz syn nie miał szansy na publiczne przedszkole, bo pierwszeństwo mają dzieci „samotnych matek”. A`propos, sytuacja z życia wzięta: przychodzi „samotna matka” złożyć podanie. Dyrektorka pyta:
- A gdzie mąż, ojciec dziecka?
- Nie wiem, jestem samotną matką!
- To kto będzie odbierał dziecko z przedszkola?
- No ja albo mąż!
No więc nasz pierworodny poszedł do prywatnego przedszkola, gdzie nabywa nowe umiejętności. Nauczył się piosenek o krasnoludkach, przedszkolakach i poznał nowe słowa: „dupek”, „troll” i „idę srać”… Pięknie, czeka nas kolejna rozmowa z wychowawczyniami…
Tak więc ¾ mojej nauczycielskiej pensji pochłania edukacja synków. Faktycznie, pewnie mogłam zostać jeszcze rok w domu, dalej gotować obiady, sprzątać, prać, czytać książeczki, śpiewać kołysanki, spędzać po kilka godzin dziennie na świeżym powietrzu, a weekendy w mojej pracy nr 2. Mimo to cieszę się, że wróciłam do obiegu. Po 1,5 roku siedzenia w domu miałam już dość. Może to objaw egoizmu i syndrom wyrodnej matki, ale męczyły mnie własne dzieci. Odetchnęłam z ulgą, że jest ktoś, kto będzie się z nimi bawił, da im jeść, przewinie, przytuli, nauczy piosenek, których ja nie znam (właściwie to już kilka znam, bo mnie mój starszak nauczył).
To wielka ulga wrócić do domu, zobaczyć, że nie ma obiadu i się tym nie przejąć! Nic się nie stanie, kiedy zjemy z mężem po kanapce! Dlatego choć teoretycznie mogłabym odbierać starszaka wcześniej, czekam, żeby przyjść do przedszkola dopiero po obiedzie. Spędziłam w domu dostatecznie dużo czasu, by dzieci miały mamę tylko dla siebie, teraz czas na mnie. Zresztą, moja obecna praca pozwala mi na w miarę wczesne powroty do domu i nie muszę zostawiać chłopców na 8-10 godzin, a lekcje przygotowuję, kiedy oni słodko już śpią. Chcę więc pracować, myślę o kolejnych studiach, ale to najwcześniej za rok :) (mąż załamany: „trzecie?!!!”). Planuję też wypad do spa (intensywny wysiłek a potem relaks) i kurs języka migowego. Nam, mamom, należy się realizować swoje marzenia (i podnosić kwalifikacje zawodowe!), bo, w trosce o Was, drodzy mężowie, nie chcemy się zaniedbać ani mentalnie, ani wizerunkowo. Nie możemy za bardzo zostawać w tyle, bo przecież Wy nie mieliście przerwy zawodowej w związku z ciążą i rodzeniem dzieci!

środa, 28 września 2011

"Cycek" kontra "cyc"

Niewiele słów w języku polskim budzi we mnie tak jednoznacznie odpychające uczucia jak słowo „cyc”. Samo w sobie jest obleśne. A już sformułowanie „on chce do cyca”, „daj mu cyca” dowodzą, że nie jesteś ważna Ty, ale „cyc” właśnie. Co ciekawe, słowo to na „c” jeśli jest używane w liczbie mnogiej, znaczy już co innego. Nie postawimy znaku równości między „dawaniem cyca” a np. „cycatą blondynką” (tudzież brunetką). Moja rodzina wie, jak drażni mnie owo sformułowanie i nikt go w stosunku do mnie nie używa. Szczególnie mąż by się nie odważył, na szczęście!
Drażni mnie też „pierś”. W sytuacjach kryzysowych (oj, niestety często się pojawiają), mąż niestety już z dużą swobodą rzuca: „daj mu pierś”. Pierś kurczaka, przepraszam bardzo? Bo chyba nie MOJĄ pierś! Mam ją obciąć i włożyć w buzię krzyczącemu dziecku? Bo tzw. „pierś” to oczywiście panaceum na całe zło. Dziecko krzyczy, dawaj pierś. Dziecko głodne, dawaj pierś. Dziecko chce spać, dawaj pierś.
Ja mówię „cycek”. Mąż chyba nie, bo pewnie myśli, że by mnie tym drażnił. Pewnie mu się wydaje, że „pierś” jest bardziej subtelna. Dla mnie nie ma tu nic subtelnego. Mówiąc „cycek” odcinam się od całej tej otoczki związanej z filozofią karmienia. Zresztą przecież przestaje już tutaj chodzić o karmienie i picie. Chodzi o to, żeby zapchać dziecku buzię, bo się drze, nieważne dlaczego płacze. A Ty nie liczysz się jako A., liczysz się jako „cyc”.
I sama też musisz o tym pamiętać na każdym kroku. Idziesz do pracy, dyskretnie sprawdzasz, czy zaraz nie będzie dwóch charakterystycznych plam na bluzce. Nie możesz zostać dłużej niż planowałaś, bo owe „cycki” eksplodują. Wychodzisz na chwilę do sąsiadki (oczywiście telefon cały czas jest włączony i zerkasz, czy nie dzwoni albo nie smsuje mąż), proponują Ci Twoje ulubione wino – nie, bo za trzy godziny będę karmić (albo za 5 minut)! Idziesz do lekarza, zanim przepisze Ci leki – panie doktorze, ja karmię! Chcesz włożyć sukienkę, zastanawiasz się, jak w niej będziesz karmić. 
Parę miesięcy temu byliśmy na weselu i musiałam się obnażać na schodach (wierzcie mi, nie było to dyskretne wyjęcie „cycka”), bo sukienka była obcisła i zapinana na zamek z tyłu. Byłam chodzącym znakiem dla przewijającej się tu i ówdzie Młodej Pary – za jakiś czas to ja będę ładnie wyglądać, a Wy będziecie „cyckowi”… Chociaż wiem, że niektórych rozczulał mój widok, jedna pani znalazła mi nawet oddzielny pokój z wygodnymi fotelami i powiedziała „dzięki temu, że pani karmi, ma pani taką świetną figurę”!. A figurę naprawdę miałam niezłą, zasługa diety eliminacyjnej :).
Komplementy dla nas, matek, są jak najbardziej na miejscu. I to nie tylko te w stylu „oj, jaki śliczny dzidziuś”. Potrzebujemy, żeby ludzie dostrzegali w nas kogoś więcej, niż tylko chodzącą mleczarnię. Dziś np. musiałam pojechać do pracy numer 2 (a może nr 3?). Podopieczny mówi „skoro pani nie będzie już moim kuratorem, chętnie zaproszę panią na kawę”. Wow! Facet, żonaty co prawda, ale się właśnie rozstaje z żoną…, zaprasza mnie na randkę! Nie widzi we mnie „cycka”, tylko kogoś, z kim się idzie do knajpy i rozmawia (i to nie raczej o dzieciach, zupach, kupach, bo on dzieci nie ma). Odmówiłam, co prawda (mąż by mnie nie puścił, poza tym byłoby to sprzeczne z etyką zawodową), ale jakże to podbudowało moje ego :).
Tak więc powoli zaczynam brać pod uwagę, że kiedyś (!) odstawię J i choć w części będę istotą odrębną. Zaczynam weryfikować wcześniejsze plany, że będę karmić, aż syn skończy 3 lata (pan doktor orzekł, że to patologia, a`propos, pozdrowienia!). 
Plusy odstawienia:
- J strasznie mnie gryzie i nie ma w tym nic przyjemnego,
- nie będę miała w pracy nawałów mleka i będę mogła skupić   się na robocie,
- karmię go już rok i 13 dni
- od 3,5 roku jestem albo w ciąży, albo karmię, albo jedno i drugie, należy mi się odpoczynek,
- będę mieć ładne włosy i cerę,
- będę mogła, idąc ze znajomymi na piwo, kupić piwo (a nie Kubusia),
- odstawię witaminy dla kobiet karmiących, które mają gabaryty viagry (tak mi się zdaje),
- odzyskam kontrolę nad swoim ciałem, będę znów mieć "piersi", a nie dwie sterczące butelki,
- karmienie w tym wieku zakrawa o patologię (podobno).

Minusy odstawienia:
- J będzie płakał,
- koszmarne noce, bo dziecko w nocy dostaje „cycka” i ja sobie śpię, a on je kiedy chce,
- będzie mi tego baaaaaaaaaaaaaardzo brakowało,
- przestanę być niezbędna swojemu małemu syneczkowi :(,
- jak my go, cholera, będziemy usypiać?

wtorek, 27 września 2011

START

Leżysz obolała po porodzie i nagle uświadamiasz sobie, że nic już nie będzie takie samo. Odtąd rytm Twojego życia będzie wyznaczony przez malucha, śpiącego czy wrzeszczącego, ukochanego, słodkiego, bądź doprowadzającego Cię do szału.
Twoje ciało, które już w ciąży miałaś wrażenie, przestawało być Twoją własnością, teraz ma być fabryką mleka.
„To oczywiste, że musisz karmić!”
„To najlepsze, co matka może dać swojemu dziecku.”
„Pokochasz kamienie piersią.”
„Mleko mamy jest nie tylko naturalne, najlepsze dla dziecka, bo dostosowane do jego potrzeb. Jest też zawsze gotowe, ciepłe, nie będziesz musiała gotować, parzyć butelek, mieć przygotowanej wody. No i za darmo.”
„Czy on nie za mało je? Czy na pewno masz dość mleka?”
Słyszysz to, wzrastasz w tych słowach jako matka. Szczególnie kiedy jesteś pierworódką, czujesz się jak dziecko we mgle. Mówią Ci, że jesteś teraz Matką, a w Twojej głowie pojawia się mieszanina euforii, bo przecież od dawna czekałaś na to dziecko, marzyłaś o nim, zastanawiałaś się, jak wygląda, kochasz je. Czujesz się też dziwnie uprzedmiotowiona, Twoje potrzeby schodzą na drugi plan, bo jesteś MATKĄ.
Doświadczyłam tego szczególnie w pierwszym miesiącu życia mojego pierwszego synka. Wyczekany, ukochany, ciąża przebiegała wzorcowo. Aż nagle w szpitalu komplikacja przy porodzie, budzą mnie ze znieczulenia, ledwie odzyskuję świadomość i jak przez mgłę słyszę „udało się przywrócić funkcje życiowe dziecka. Co będzie dalej, nie wiadomo”. Świat się wali. Dochodzisz do siebie, leżysz w sali z innymi mamami, patrzysz na nie, szczęśliwe, dumne, patrzysz na ich dzieci i chce Ci się wyć. Twoje dziecko gdzieś tam w inkubatorze, gdzieś tam pod lampą, bo wcześniak, bo żółtaczka. Idziesz korytarzem pod drzwi sali, w której leży. Nie można tam wchodzić. Nie wiesz nawet, czy płacz, który słyszysz, należy do Twojego dziecka. Nie znasz jego głosu. Przychodzą na obchód lekarze z oddziału noworodkowego. Patrzą na Ciebie: „A to ten mały M… Oj nieprędko wyjdziecie”. Odwracasz się do ściany, żeby się przy nich nie rozryczeć. Choć generalnie na oddziale poporodowym łzy to nic nowego. U matek buzuję hormony, na przemian płacz i euforia. U mnie nie ma euforii.
Ktoś Cię straszy zapaleniem piersi. Żeby walczyć z nawałem dzień i noc pompuję laktatorem. Nienawidzę kobiety, która sprzedała mężowi ten laktator mówiąc, że najlepszy jest ręczny do stymulowania laktacji. To co uda się ściągnąć, zanoszę pielęgniarkom. Cudowne są momenty, kiedy przywożą mi Synka. Jest taki malutki!
Nagle przychodzi rano lekarz i mówi „Dziś wychodzicie!” Jak to? Minęło 5 dni, dziecko żółte, nigdy w życiu go nie karmiłam?! Nawet się nie znamy!
Wracamy do domu. Dziecko ciągle śpi, jest bardzo żółte, niepokoi mnie to. Wzywamy do domu poleconego przez znajomych neonatologa. Traktuje nas jak wyrodnych rodziców: źle oczyszczony pępek, dziecko wygłodzone, dostajemy skierowanie na badanie bilirubiny. Przed wyjściem każe mi jeszcze podnieść bluzkę. Ściska sutek (to już nie jest moja własność, tylko element fabryki), ja się cieszę, bo poleciało kilka kropel. Lekarz kręci głową „powinno tryskać”. Każe pić 5 litrów wody i 3 razy dziennie herbatkę mlekopędną. Dostajemy receptę na mleko dla wcześniaków.
Badanie krwi. Zbyt wiele jak na takiego malucha prób, bo krew od razu krzepnie. Straszny widok. Mąż płacze razem z dzieckiem. Ja nie mogę patrzeć, wychodzę.
Mały musi zostać w szpitalu. Zupełnie inna atmosfera niż tam gdzie rodziłam. I naprawdę ciężkie przypadki. Dzieci mają wodogłowie, krwiaki, widzę kilogramowego chłopczyka – aparatura przy inkubatorze wyje jak syrena.
Wykonują masę badań. Mi za każdym razem zamiera serce. Badają oczy. Uff, widzi. Badają serce, bo kogoś niepokoją szmery. Uff, serce zdrowe. Ale każde takie badanie to inne doświadczenie czasu. Chwila to otchłań. Nie wieczność, bo wieczność kojarzy się z niebem.
Uczymy się karmienia. Nie ma warunków, bym zostawała w szpitalu na noc. Jestem tydzień po c.c., nie mogę spać na podłodze. Nawet przyjmuję to z ulgą. Nie wytrzymałabym psychicznie, to jak w więzieniu, a dziecko i tak w nocy śpi. Ja w domu nastawiam budzik i co 3 godziny ściągam mleko. Dostałam w prezencie laktator elektryczny. To duża ulga, bo miałam już przykurcze ręki od nieustannego pompowania. Rano wstaję i o 6 jadę do szpitala. Jestem przy dziecku do 20, potem do domu i co 3 godz pompowanie. W szpitalu przez i po każdym karmieniu ważę dziecko. Prowadzę taki bilans. Ważę też pieluchy, zapisuję ilość kup.
Po tygodniu wracamy do domu. Jest ok. Żółtaczka nie wróciła!
Miesiąc później karmię już tylko piersią. Laktator schowałam w najgłębszy kąt. Odgłos buczącego laktatora doprowadza mnie do szału.
Mija rok. Dowiaduję się, że jestem w ciąży! Szok, strach, nie umiem się cieszyć. Synek pięknie sam się odstawił od mleka mamy. Bezboleśnie. Uff.
Idę na L4, bo „ciąża zagrożona”. Podejrzewają u mnie guza mózgu. Każdy mówi co innego. Nie chcę iść na ponad pół roku do szpitala. Znalazłam lekarza, który mnie uspokoił. Chodzę na badania: neurolog, okulista. Nic nie wykazują. Nie ma co panikować, zrobię tomografię po porodzie.
Żeby mieć gwarancję, że będzie ok, decyduję się na płatną cesarkę. Moi rodzice się dorzucają. Wybieramy termin: 9.09.2010. To pierwszy dzień, kiedy dziecko będzie tzw. donoszone. Ma być pięknie. Spotkamy się z moim lekarzem i o 18 wyciągnie ze mnie J.
Ale nie jest pięknie. Dzień wcześniej, w nocy, odchodzą mi wody.  Dzwonię do lekarza. Każe przyjeżdżać, choć mówi, że nie może robić c.c. przed terminem. Jedziemy do szpitala. W ferworze gubię telefon. Zapada decyzja, mam rodzić naturalnie. Ból jest nie do opisania. Każą chodzić, ale mnie wtedy aż rzuca na podłogę. Mogę wykupić znieczulenie, ale trzeba czekać aż będzie większe rozwarcie. Boli tak bardzo, że nie mogę znieść dotyku męża, który głaszcze mnie po ramieniu. W końcu mogę dostać znieczulenie, za chwilę przyjdzie anestezjolog. Nasłuchuję, bo podobno jest już na schodach. Czekam. Ile można iść te kilkanaście metrów? Miła pani doktor ma jednak dla mnie złą wiadomość. Mój lekarz jest w drodze, mam czekać na niego. Choć boli coraz bardziej, personel przestał się mną interesować. Bo jestem pacjentką doktora R… Mam się nie ruszać, żeby nie przyspieszać porodu. I czekać. Znienawidziłam go. Mogę przysiąc, że kiedy siadałam na stole operacyjnym miałam bóle parte. Jestem wykończona bolesnymi skurczami, nieprzespaną nocą, a teraz jeszcze mnie kroją. „Jest dzidziuś!”, a ja nie mam siły nawet spojrzeć. Mąż przez szklaną szybę pokazuje mi, że wszystko ok. Zszywają mnie i przewożą na salę pooperacyjną. Za chwilę wchodzi tam mąż razem z synkiem. Pomni problemów z karmieniem pierworodnego, od razu przystawiamy J. Od razu nieźle sobie radzi, uff.
Wracamy do domu. Mały ładnie je. Ani razu nie musiał dostać mieszkanki - „sztucznego, krowiego mleka, fu!”.
Mijają 3 miesiące. Mały ma dziwne plamy na brzuchu. Może odcisnęły się pasy od leżaka? Będę go obserwować. Ale jest coraz gorzej. Jedziemy do lekarza: skaza białkowa. Mam stosować ścisłą dietę:
- zero mleka i produktów mlekopochodnych,
- zero owoców drobnopestkowych,
- zero jaj,
- zero wołowiny i kurczaka (bo kurczak to jajko)
- zero selera, miodu, wywarów, orzechów, czekolady…
Na pociechę tłumaczę sobie, że w końcu schudnę. Uważnie czytam etykiety wszystkiego, co kupuję. Ustalam z piekarzem, które pieczywo jest bezpieczne. Znajduję jeden rodzaj ciastek, które mogę jeść i jeździmy po nie samochodem. Ciągle jestem głodna. Schudłam  3kg, wow! Potem sytuacja się stabilizuje. Mały kończy 6 miesięcy i zaczyna jeść rzeczy „pozacyckowe”. Co prawda ładniej je, kiedy mnie nie ma w domu, bo jednak preferuje cycka. Wprowadzam nową rzecz do diety, cholera, wysypuje go, więc znowu maści i zaostrzenie diety. I tak w kółko, aż w końcu zbliża się roczek i J wykazuje większą tolerancję. Wsuwa paluszki, choć też były na liście zakazanej (śladowe ilości jaj…) i wygląda ok.
Skończył rok i nadal jest cycek. Jedzenie, picie, przytulanie, ciepło mamy, poczucie bezpieczeństwa, odreagowanie żłobka, bo mama wróciła do pracy. Lubię karmienie. Lubię leżeć z dzieckiem, czuć je przy sobie. Tak bardzo brakowało mi takich momentów przy pierwszym synku! Być może rekompensuję sobie braki „pełnoetatowego macierzyństwa”.
 Tylko dlaczego nam, kobietom, wmówiono, że musimy zapłacić każdą cenę, byle tylko karmić? Czy tylko kobieta z dzieckiem przy piersi może odczuwać pełnię? Co to w ogóle jest „pełnia macierzyństwa”?  Dlaczego kobiety, które nie mogą karmić piersią, często czują się gorsze od tych z „cyckowych”? Umówmy się, nie zawsze podział jest tak krystaliczny:
Chcę = mogę karmić swoje dziecko
Nie mogę = nie chcę karmić piersią
Nie karmię = nie chce mi się
Karmię = jestem dobrą matką, umiem i chcę się poświęcić
Nie karmię = jestem złą matką, bardziej mi zależy na sobie niż na dziecku

Chciałabym, żeby to było miejsce wymiany doświadczeń dla nas, mam. Tych „cyckowych” i tych, które z różnych powodów zdecydowały się przejść na butelkę. Może i ojców, naszych mężów, facetów, którzy podobnie jak my, błądzili we mgle, czy też wspierali, chuchali, otulali, ocierali łzy, motywowali, demotywowali?