Będzie krótko. Ale chcę
napisać, by podziękować za wsparcie i prosić o dalszą modlitwę. Od poniedziałku
nasz Młodszy jest w szpitalu. Bardzo bardzo dzielny. Miał mnóstwo przeżyć, w
poniedziałek panie w żłobku musiały wzywać karetkę, bo dostał drgawek i
wymiotował. Matka i ojciec rzucili wszystko i pobiegli do żłobka. Matka
pierwsza doleciała – bo bliżej. Potem droga karetką, wredna lekarka na SORze,
która, o ironio, miała wystającego z kieszeni misia, a krzyczała, że moje
dziecko nie chce się rozebrać. Zabrali nas na oddział. Choć „zabrali” to złe
słowo. Pokazali drogę. W międzyczasie trzymany przeze mnie na rękach synek zwymiotował:
„Pani od razu wytrze, bo nie ma salowej”. Przyjmują nas na oddział. Miła pani
wszystko dokładnie bada. Woła koleżankę, bo ma wątpliwości w diagnozie. Jest
podejrzenie – zapalenie opon mózgowych. Do tego serce maluszka wali jak
oszalałe. Jest przerażony. I zmęczony. Co zaśnie, budzą go, bo a to wenflon
trzeba założyć, a to kroplówkę podłączyć, a to na rentgen iść. Nie będę pisać o
płaczu matki, bo wiadomo. O płaczu starszego brata, bo też wiadomo.
Minęły 3 dni, zapalenie
opon się nie potwierdziło. Za to wyszło, że jest zapalenie płuc, choć badało go
kilku lekarzy i wcześniej w ogóle nie było takich podejrzeń. Antybiotyk jest
paskudny, klacid się nazywa. Podobno od podawania w kroplówce pękają żyły, ale
dwa razy musieliśmy podać. Dziś już się nie dało, wenflon trzeba było wyjąć i
robić okłady. Na siłę podaliśmy mu dwie dawki w strzykawce, choć pielęgniarki
nie chcą rozwiązań siłowych. Prosiliśmy o nie, bo płacz, że rączka boli, łamał
serce.
Spotkaliśmy się z dużym
wsparciem, piszecie smsy, dzwonicie, zapewniacie o modlitwie. Dzięki. To dla
nas dużo znaczy. Naprawdę czuć tę siłę. Tylko jeden głos był nieprzyjemny, na
prośbę męża zadzwoniłam i słyszę: „no, a jak tam ten, no jak mu tam…?”. Ale cóż
znaczy jeden chłodny głos wobec rozładowującej się komórki z zapewnieniami o
Waszej pamięci. Prosimy o jeszcze! Nie wiemy, jak długo będzie trzeba zostać w
szpitalu…