środa, 28 listopada 2012

Matka szpitalna



Będzie krótko. Ale chcę napisać, by podziękować za wsparcie i prosić o dalszą modlitwę. Od poniedziałku nasz Młodszy jest w szpitalu. Bardzo bardzo dzielny. Miał mnóstwo przeżyć, w poniedziałek panie w żłobku musiały wzywać karetkę, bo dostał drgawek i wymiotował. Matka i ojciec rzucili wszystko i pobiegli do żłobka. Matka pierwsza doleciała – bo bliżej. Potem droga karetką, wredna lekarka na SORze, która, o ironio, miała wystającego z kieszeni misia, a krzyczała, że moje dziecko nie chce się rozebrać. Zabrali nas na oddział. Choć „zabrali” to złe słowo. Pokazali drogę. W międzyczasie trzymany przeze mnie na rękach synek zwymiotował: „Pani od razu wytrze, bo nie ma salowej”. Przyjmują nas na oddział. Miła pani wszystko dokładnie bada. Woła koleżankę, bo ma wątpliwości w diagnozie. Jest podejrzenie – zapalenie opon mózgowych. Do tego serce maluszka wali jak oszalałe. Jest przerażony. I zmęczony. Co zaśnie, budzą go, bo a to wenflon trzeba założyć, a to kroplówkę podłączyć, a to na rentgen iść. Nie będę pisać o płaczu matki, bo wiadomo. O płaczu starszego brata, bo też wiadomo.
Minęły 3 dni, zapalenie opon się nie potwierdziło. Za to wyszło, że jest zapalenie płuc, choć badało go kilku lekarzy i wcześniej w ogóle nie było takich podejrzeń. Antybiotyk jest paskudny, klacid się nazywa. Podobno od podawania w kroplówce pękają żyły, ale dwa razy musieliśmy podać. Dziś już się nie dało, wenflon trzeba było wyjąć i robić okłady. Na siłę podaliśmy mu dwie dawki w strzykawce, choć pielęgniarki nie chcą rozwiązań siłowych. Prosiliśmy o nie, bo płacz, że rączka boli, łamał serce.
Spotkaliśmy się z dużym wsparciem, piszecie smsy, dzwonicie, zapewniacie o modlitwie. Dzięki. To dla nas dużo znaczy. Naprawdę czuć tę siłę. Tylko jeden głos był nieprzyjemny, na prośbę męża zadzwoniłam i słyszę: „no, a jak tam ten, no jak mu tam…?”. Ale cóż znaczy jeden chłodny głos wobec rozładowującej się komórki z zapewnieniami o Waszej pamięci. Prosimy o jeszcze! Nie wiemy, jak długo będzie trzeba zostać w szpitalu…

niedziela, 25 listopada 2012

Ja i książki



I po niedzieli. Dzieci śpią, a ja jak zwykle ociągam się z robotą. Czekają zaległe recenzje, ale energii i ochoty brak. Brzuch pełen pysznego marchewkowego ciasta, to i pracować się nie chce… Jedzenie nie sprzyja dyscyplinie…
W ogóle dyscyplina się rozjeżdża. Tyle rzeczy kusi. Nowa książka (nawet kilka – zakup hurtowy), nowe wydanie „Gościa…”. Pospałoby się. Poleniuchowało. Z dobrą książką i miseczką galaretki z owocami… Oj tak. A tu – nie.
Niedawno dostałam wyczekiwaną (i to jak długo) MC Dusię Małgorzaty Musierowicz. Zaprzyjaźniłam się z Borejkami ładnych kilkanaście lat temu i tak jest do dziś. MC Dusia do mnie dotarła, kiedy miałam totalny młyn w pracy. Wracałam do domu, gotowane, dzieci, kąpanie, układanie do snu, a potem – siedzenie w sprawdzianach i wypracowaniach. Kazałam Musierowiczowej siedzieć na półce i czekać. Nie wytrzymałam dłużej niż parę dni. Znacie to? Kiedy książka tak wciąga, że nie można odwrócić się na drugi bok i zabrać do rozprawek o jakichś tam Krzyżakach. Śmiać się do rozpuku, bo do domu Borejków wrócił przypadkowo upity Józinek? Ja znam aż za dobrze. Dlatego boję się zajrzeć do torby, w której czeka nowiutkie, świeżutkie 5 książek, zakupionych hurtem i tak okazjonalnie, że grzech było nie kupić ;).
A w domu? Poza sprzątaniem i wyrzutami sumienia, że znów się nie wyrabiam z pracą? Dzieci super. Mąż miał pierwszą wolną sobotę od daaaaawna. Przeżyliśmy szturm gości. Nauczyłam się piec pyszne, superszybkie ciasteczka maślane. Starszak zaczął chodzić na karate. Młodszy się totalne rozgaduje. G`woli uzupełniania jego słownika:

Tanap – samolot
Ubie – lubię
Odejdź – do taty, jak leży w łóżku obok mamy albo do przypadkowej osoby, która wejdzie do łazienki, gdy on siedzi na nocniczku (a nie skończy tego co miał do zrobienia)
Lizaka! – pierwsze słowa po przebudzeniu
Co robiś? – to akurat wiadome
Moje!
Kole – żłobek/ przedszkole
Tina – cytryna
Pasiam – przepraszam
Kałko - kakałko
Moja Mamusja – najczęstszy ostatnio zwrot

Ja tu jeszcze wrócę ;).

niedziela, 11 listopada 2012

Dzień Niepodległości



Ciągle mało czasu, ciągle pośpiech, ciągle w biegu. Weekend się kończy, a ja czuję, że znowu nic nie odpoczęłam… Mąż nadal łata naszą dziurę budżetową, więc ostatnie wieczory i praktycznie cały weekend spędziłam sama z chłopcami. To straszne, że czasem własne ukochane dzieci mogą tak niesamowicie wkurzać. Nie słuchać. Wrzeszczeć. Nie jeść. Jęczeć o żelki, a zamykać buzię na pyszną zdrową zupę pomidorową. Matka flaki sobie wypruwa, gotuje, piecze. U nas jak zupa pomidorowa, to z własnoręcznie przez matkę przygotowanych ongiś przecierów pomidorowych. Nawet bułki wczoraj zrobiłam. Zdrowe, pszenno-razowo-żytnie… I co? „Pyszne mamusiu”. Starszak zjadł pięknie, młodszy podumlił, podumlił i zostawił… Ale jak na deser po obiadku były żelki, to rzucił się jak dziki zwierz… Pocieszające chociaż, że na ciasto marchewkowe też się rzucił… 

Z drugiej strony, rozkłada mnie na łopatki, jak ostatnio Młodszy podchodzi do mnie, przytula, głaszcze, mówiąc „Moja Mamusia”. Nawet rękę taty zdejmuje, kiedy ten obejmuje Jego Mamusię ;).

Zastanawiam się, jak umiejętnie zarządzać czasem, żeby mieć poczucie dobrze przeżytego dnia. Wieczorny rachunek sumienia Matki Polki to mniej więcej tak:
1) Czy był czas na wspólną modlitwę?
2) Czy był czas na wspólne czytanie?
3) Czy pamiętałam, żeby zjedli potrzebną porcję owoców i warzyw?
4) Czy dzieci nie poszły spać w poczuciu, że coś (praca mamy, telewizor, książka) jest ważniejsze niż oni?
5)  Czy ilość przytulaków i buziaków była wystarczająca?
6)  Czego nauczyłam swoich synków?
7)  Czy był czas na działalność artystyczną, malowanie, taniec, śpiew?
I tak dalej…
Nie muszę chyba dodawać, że ten rachunek sumienia nieraz wypada blado. Że wczoraj, zajęta sprzątaniem i gotowaniem, usadziłam chłopców przed telewizorem, by szklana opiekunka się nimi zajęła… Że dziś zdałam sobie sprawę, iż nie nauczyliśmy Starszaka wierszyka Kto ty jesteś? Polak mały… Pocieszam się, bo przynajmniej śpiewaliśmy Legiony… Mam jednak coraz większą świadomość, jak do idealnej matki mi wiele brakuje…

niedziela, 4 listopada 2012

Listopadowo



Upragniony długi weekend właśnie się kończy, a ja teoretycznie powinnam mieć do siebie pretensje, że tak mało zrobiłam. Z tych obowiązków zawodowych, rzecz jasna. I pewnie tak by było, gdyby nie artykuł w „Uważam Rze” sprzed tygodnia. Generalnie, świetny numer poświęcony sprawom ostatecznym. Odwołujący się m.in. do książki R. Moody`ego, którą jakoś w okolicach liceum czytałam z wypiekami na twarzy. Mocny był też wywiad z kierownikiem hospicjum o tym, jak ludzie przeżywają fakt nieuchronności własnej śmierci. Jedna rzecz mnie mocno poruszyła. Ludzie na łożu śmierci nie mówią sobie: „kurczę, trzeba było więcej czasu spędzić w biurze…”. Cieszą się z każdej chwili spędzonej z rodziną.
Tak więc ja też spędziłam czas z rodziną. Dużo, dużo rozmawiałam z dziećmi. Poza tym od trzech dni rozkładamy matę i ćwiczymy, też fajne i jakie prozdrowotne! Z mężem wzięliśmy się wczoraj ambitnie za układanie puzzli – 500 kawałków Śniadania na trawie… Najpierw próbowaliśmy z dziećmi. Śmiechu było sporo, bo chłopaki, nienawykli do tego rodzaju malarstwa, od razu rzucili „Golas!”. Potem Starszak oburzał się, dlaczego ta pani siedzi nago na trawie, w lesie, że na pewno będzie chora. I że jak nam jest gorąco, to możemy zdjąć kurtkę, bluzę, ale nie majtki i koszulkę! Generalnie to nie lubię puzzli, zwłaszcza takich, w których prawie wszystko jest zielone albo czarne, ale mąż ambitny jest i nawet wczoraj w nocy zmuszał mnie do tytanicznej wręcz pracy. Skutek był taki, że ja ułożyłam ramkę i kawałek gołej baby oraz koc, a on resztę (tzn. resztę ułożoną…). 

Dziś za to od rana wzięłam się za walkę z dynią (już po Halloween, można więc kupować) i mamy pyszną zupę. Choć w sumie to nie dla wszystkich pyszną, bo faceci nie chcieli jeść: mąż zjadł, żeby świecić przykładem, Starszak przemęczył 3 łyżki, bo mu zagroziliśmy, że lizaka nie dostanie, a na Młodszego nie zadziałały żadne prośby ani groźby. Zrobiłam też ciasto, jak dla mnie rewelka, a mąż (po nieudanej akcji z zupą) stwierdził, że lepsze niż się spodziewał ;).

sobota, 3 listopada 2012

"Ajuja" i do przodu...



W końcu nadszedł upragniony tzw. długi weekend. Po długich rozważaniach wszystkich „za” i „przeciw” zdecydowałam się nie jechać z dziećmi do moich rodziców. Trochę wirusy nas zaatakowały, nie wiedziałam, co się z tego wykluje, a bałam się, że jeszcze niechcący kogoś byśmy zarazili. Tak więc siedzimy w domu, sprzątamy, omadlamy stołeczne cmentarze… Chłopcy są ciekawi wszystkiego, kto gdzie jest pochowany, i jak się ma Anioł Stróż do świętego Patrona, i do zmarłych, do których przychodzimy na groby. Dziś na nekropolii Starszak padł na kolana i zmówił głośno Aniele Boży, na tyle przerywając pełną zadumy ciszę, że ludzie w pobliżu stanęli jak zamurowani… Te rozmowy o życiu i śmierci są tak niesamowite, że niejednokrotnie spowodowały u matki łzy wzruszenia. Teologowie łamią sobie głowy nad dziecięctwem Bożym, a tu proszę, wystarczy popatrzeć na moich synków… Posłuchać, jak młodszy śpiewa „AJUJA”, posłuchać, jak starszy na pytanie matki: „Za kogo chcesz się jeszcze pomodlić?”, odpowiada: „Za winowajców”. Bycie matką pomaga stawać się lepszym człowiekiem. Uczy pokory. Uczy ustalania priorytetów. Wreszcie – uczy zarządzania czasem.
A`propos czasu. Ciągle go brakuje. Wiem, że to niezbyt odkrywcze. Każdemu brakuje. Mam jednak wrażenie, że teraz brakuje mimo wszystko mi go dużo mniej, niż kiedy nie miałam męża, dzieci, dwóch prac… Wczoraj miałam wieczorem „babskie wyjście”. Z inną matką Polką, też spracowaną. Obie mamy stosunkowo małe dzieci, tzn. wymagające intensywnej opieki. I jakoś udało nam się znaleźć czas na wspólne wyjście. Umawiałyśmy się od września i w końcu się udało ;). Dzbanek herbaty, grzane wino, kawałek ciasta – tego mi było trzeba…
Mam zaś znajomych, z którymi umawiam się rok (a czasem i dłużej) i nic z tego nie wychodzi. A to któreś dzieci chore, a to pilna robota, a to mąż na wyjeździe, a to goście przyjechali z daleka… Gorzej, jak nie-dzieciaci nie mogą znaleźć czasu, by się spotkać lub choćby wysłać wiadomość. Ogólnie mam przykre wrażenie, że wiele (większość?), zbyt wiele relacji towarzyskich jakoś się kręci, bo tylko ja je podtrzymuję. Pierwsza dzwonię, pierwsza wysyłam wiadomość, pierwsza proponuję spotkanie… Powoli dojrzewam do decyzji, by dać sobie spokój. Pogodzić się z tym, że niektóre relacje umierają śmiercią naturalną. Nie bo ktoś się obraził za coś, ktoś kogoś obgadał i nie wiem, co tam jeszcze. Po prostu, nawet bardzo ważna przed laty znajomość kiedyś się może skończyć. Mój idealistyczny punkt widzenia się nie sprawdził. Bo idealiści to grupa na wymarciu. Bo nie dla każdego ta relacja okazywała się równie ważna. Potem z facebooka dowiaduję się, że ktoś wziął ślub, urodził dziecko… Głupio tak. Przeżywałam za każdym razem upokorzenie, żal i chyba rzeczywiście pora powiedzieć stop, nic na siłę, otworzyć się na nowe znajomości, których z braku czasu nie dopuszczałam.