Podobno czas
to pojęcie względne. Jak wszystko ;). Czasami się zastanawiam, jak ja żyłam,
kiedy nie miałam dzieci, a zwłaszcza: dlaczego wtedy narzekałam na notoryczny
brak czasu. Przecież poza pracą, nie miało się żadnych zobowiązań. Nie
ugotowałabym obiadu? Trudno. Nie sprzątnęłabym? Sprzątnie się jutro. Zresztą,
nie ma kto nabrudzić, a kurze wystarczy wytrzeć raz w tygodniu. Fakt, wtedy nie
miało się zaległości towarzyskich, teraz zdarza się, że na maila czy smsa
odpiszę po paru godzinach, a nawet dnach. Teraz czas odmierzam od jednego wolnego
do drugiego. Nie po to, żeby odpocząć, ale żeby wiedzieć, że w razie choroby
dzieci nie będzie problemu z opieką. Bo czas niestety wyznaczają choroby. Na
szczęście wyleczalne, przede wszystkim jakieś przeziębienia, niemniej jest tak,
że albo chłopcy są chorzy, albo po chorobie, albo zaraz coś złapią… Właśnie za
nami infekcja, mam nadzieję, że do wakacji już spokój (oj, marzenie…).
Mam tylko
dwoje dzieci, a przecież ludzie mają po troje, czworo, pięcioro, jedenaścioro…
Moi chłopcy robią się coraz bardziej samodzielni. Nie siusiają w pieluchy,
potrafią (choć nie zawsze chcą) sami zjeść, przez jakiś czas umieją się sami
sobą zająć. No i są bardzo za sobą zżyci, jak starszy ma karę i wynosi się go
do drugiego pokoju, młodszy leci, łapie za nogawkę: „Uratuję mojego bracika!”.
Podobnie starszy. Choć niestety, tłuką się też. Oj, zwłaszcza Młodszy się nie
patyczkuje. Wali pięścią po głowie, a jak dostaje karę, wpada w taki ryk, że
Starszy leci go przepraszać…
W każdym razie, mimo że nie mam już do opieki
niemowlaka, jestem tak totalnie zmęczona i wypompowana, że zasypiam o 21… Praca
zawodowa w lesie, piętrzą się zaległości, wypracowania, klasówki i nawet już
nie pamiętam, co jeszcze czeka na spodzie szuflady.
Zaczęłam za to
chodzić na fitness. Może „zaczęłam” to zbyt szumne słowo, ale zakupiłam karnet
weekendowy, co powinno podziałać odpowiednio stymulująco, bo nie lubię
marnotrawienia pieniędzy. A ten klub jest fajny, po ćwiczeniach chodzę do „strefy
relaksu” czyli pocę się w saunach i leniuchuję w grocie solnej. Mąż dał mi swój
błogosławieństwo i organizujemy się jakoś w opiece nad dziećmi, chyba dość już
się nasłuchał mojego narzekania, że jestem gruba, sfrustrowana i z kondycją
fizyczną staruszki…
A wszystko
zaczęło się od tego, że przy badaniach tarczycy wyszło mi podejrzenie cukrzycy.
Przeorganizowałam dietę, mniej cukrów prostych, więcej warzyw i węglowodanów
złożonych. Szczęśliwie dla mnie okazało się, że cukrzycy nie mam, ale przy
zanikającej tarczycy mam na nią sporą szansę, więc podjęłam decyzję o większej
aktywności fizycznej. Do biegania po lesie nie jestem powołana, a wypad do
klubu traktuję jako rozrywkę, zwłaszcza że na zakup karnetu namówiłam bliską
koleżankę. Więc razem pedałujemy, ćwiczymy brzuch i ręce ;). No i można pogadać
w saunie a nie siedzieć w milczeniu obok facetów kiepsko przykrytych ręcznikami
i z dyndającymi narządami ;). Ku mojemu zaskoczeniu zaobserwowałam, że do
takich miejsc chodzą w większości normalni ludzie, kobiety w różnym wieku i z
różną kondycją, każdy ubiera się jak mu pasuje. Oczywiście czasem w saunie
widuję ludzi (zwłaszcza facetów) w szlafrokach z logo klubu, ale jakoś na
bieżni czy orbitkach ich nie spotykałam ;). W każdym razie mam nadzieję, że
moja przygoda z klubem G dopiero się zaczyna i jak napiszę następnym razem, to
sama już będę widziała efekty :).
Dziś jednak
mimo niedzieli, nie jadę do klubu, chcę nacieszyć się moimi chłopakami i
nadrobić zaległości w pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz