Oj,
niewesoło się u nas działo. Tydzień temu, we środę, poszłam po Starszaka do
przedszkola. Miał przy karku dziwną bulwę. Podeszłam do wychowawczyni, a ta,
średnio przejęta, „A to pewnie po tym jak się szarpali z Adrianem”. Po pierwsze,
kiedy moje dziecko uczestniczy w jakiejś popychance, fajnie, gdyby ktoś mnie o
tym powiadomił. Secundo, po bójce mógłby mieć siniaka, zadrapanie, ale nie coś
takiego. Odchyliłam koszulkę mego przestraszonego syna, a tam kilka dziwnie wyglądających
krostek. Pierwsza myśl – ospa. Druga myśl – rak skóry. Bo ja to niestety od
razu czarne scenariusze rozpatruję.
Pobiegłam
do lekarza i rzeczywiście ospa. Zwolnienie na 2,5 tygodnia, a jak zachoruje
Młodszy, mam przyjść po kolejne. Najpierw było nawet zabawnie. Synka nic nie
bolało, nic nie swędziało. Krosty liczyliśmy i malowaliśmy gencjaną. W piątek
doszliśmy do 300 i dziecku znudziło się liczenie. Wyglądał jak tygrys (choć
dziadek utrzymywał, że puma). W piątek po południu przestały nam dopisywać
humory. Temperatura, wrzaski, nie dawał się dotknąć. Najgorzej go wysypało pod
włosami, na szyi i wszędzie tam, gdzie człowiek się szybciej poci. Zasnął w
dresie, a kiedy mu rano pomagałam się przebrać, okazało się, że przez noc
powstało mnóstwo krost na pupie, zrobił się cały pas w miejscu, gdzie była
gumka. Dziecię cierpiało bardzo. Nie można go było przytulać, bo to
podrażniało. Ile się nagimnastykowaliśmy, żeby mu podać syrop! Gorączka ponad 40
stopni i nie chciała spadać. Po 45 minutach 39,9… Kilka nocy czuwania, strachu,
odmawiania różańca kompletnie mnie wykończyło. Najgorsza była niedziela.
Temperatura co prawda już spadła, minus był taki, że dziecię było miej ospałe. Tak
więc bardziej przytomne, a przez to bardziej obolałe. Nic nie chciał jeść mój
maluch. Spytałam, na co miałby ochotę. Mówi, że na ciasteczka, rogaliki, takie
jakie piekę. Więc piekę. Częstuję. On
gryzie. I w płacz. Mi pęka serce. A synek:
-
„One są takie pyszne, ale ja mam w buzi krosty i tak bardzo boli…”. Której
matce nie zakręci się łza słysząc taką skargę?
Dziś
jest dużo lepiej. Co prawda dziecię drapie się niemiłosiernie. Wszystkie niemal
krosty rozdrapane. Oby zakażenie się nie wdało :(. Ale nie ma gorączki, je i nawet
rozrabia. To znaczy wpada na głupie pomysły, które zaszczepia młodszemu bratu.
Bo oczywiście Młodszy stanowi potencjalne zagrożenie i musi siedzieć w domu.
Zatem siedzimy (ile można???!!!) i wariujemy.
„Miłość
jest ofiarna” – przypomniał w niedzielę ksiądz podczas kazania. Wspomniał nawet
rodziców czuwających przy dziecku z 40-stopniową temperaturą. Generalnie nie
spodziewałam się wstrząsu, a jednak ;). Czarny chleb parafialny trafił wprost do
mnie.
Przyznaję,
po raz kolejny przyjechał do nas dziadek, czyli pogotowie. Jak tylko się dowiedział,
że wnusio chory, od razu przybył. Dzięki temu mogłam pójść do sklepu, do
przychodni odebrać zwolnienie… Doszło do tego, że kiedy w piątek wieczorem
dziadek szykował się do wyjazdu, nasz nosiciel ospy uderzył w straszny lament.
Rzucił się dziadkowi na szyję, nie dał się zdjąć i powtarzał jak mantrę „Dziadzio,
dziadzio, nie odjeżdżaj!!!”. Dziadzio, rozczulony takim zbiegiem okoliczności (a
raczej rozłożony na łopatki), został dzień dłużej :) :).
Tak
sobie myślę, że mój tata to jest fajny gość. Choć czasem kłócimy się
straszliwie (oj, straszliwie), w kwestiach ważnych obieramy wspólny front. No i
zawsze jestem pod wrażeniem, że jak coś się dzieje, oferuje pomoc bezwarunkowo.
Wzrastałam naprawdę w dobrym domu i mam nadzieję, że po latach moi chłopcy
powiedzą to samo o domu, który teraz budujemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz