Rety, znowu
dużo wody upłynęło. Przeraża mnie, że ja naprawdę nie mam na nic czasu. Że
zawsze muszę zdecydować: coś albo coś. Wyjście gdzieś z rodzinką albo
sprzątanie. Albo praca. Obejrzeć coś czy przeczytać książkę/ gazetę. Sprzątnąć
łazienkę czy kuchnię (dlaczego nie mam energii na doprowadzenie do błysku
całego mieszkania jak to się działo dawno dawno temu, kiedy nie byłam mamą?) No
i dlaczego mimo ambitnych planów po prostu padam jak kawka i śpię? Czy tylko ja
tam mam?
Za nami sporo
zmian. Zostałam ciocią jeszcze dwa razy :-). Dwa razy
odważyłam się pojechać sama z synkami do zoo (w maju kończył nam się roczny
bilet, więc chciałam go dobrze wykorzystać) i naprawdę wszyscy świetnie się
bawiliśmy. Wreszcie, dwa razy wyjechałam, zostawiając wszystkich trzech
chłopaków w domu samych.
Miałam ogromnego cykora, ale obiecałam uczniom
trzydniową wycieczkę szkolną. Tęskniłam jak jasna cholera, ale, kurcze, co za
frajda: trzy dni bez gotowania!!! Jejku, jak mi tego brakowało. No i mocne
przytulańce po powrocie, „kocham cię mamusiu” i tak dalej ;).
Druga wyprawa
krótko potem (za krótko…), tym razem nie do pracy, ale integrować się z moją
pracą. Mąż sam mnie wypchnął, ale potem trochę wypracowywał we mnie poczucie
winy, bo wyjazd przypadał m.in. akurat w Dzień Dziecka. Kurcze, mi też było
ciężko, choć przyznaję, było super. W dodatku udało mi się spotkać z dawno
niewidzianym znajomym (w Łomży na szkolnej wycieczce też, cóż za podróże
sentymentalne ;) ). W każdym razie śmiesznie. Siedzimy z kolegą na poznańskim rynku,
późno już, pijemy piwo, a ja co rusz gapię się na spacerujących ludzi. – „szukasz
kogoś?” – „Nie, ja po prostu tak dawno nie byłam o tej porze na starówce, że
nie mogę się oprzeć”. Siedzieć i gapić się i nie myśleć za dużo. Kurcze, jak
dawno tak nie robiłam!
Niestety po
powrocie do domu okazało się, że w nocy Młodszy zaczął gorączkować. Poszłam z
nim rano do lekarza, poza wysoką temperaturą nie miał żadnych innych objawów.
Mieliśmy zbijać gorączkę i podawać dicoflor. Niestety jak temperatura zaczynała
rosnąć, to średnio działały leki. A on prze 38,5 już miał dreszcze i
podskakiwał z całym łóżkiem. Byłam pewna, że skończy się w szpitalu, wciąż
miałam wspomnienie paskudnego listopada 2012… Mierzyłam temp co kwadrans, już
przy 37,9 podawałam leki, potem okłady na szyję i kark… Plus modlitwa. W końcu
gorączka ustąpiła. Uff. Nie mogłabym mieć kolejnego dziecka, bo bym chyba
zwariowała.
Marzenia o
córce siłą rzeczy coraz bardziej się oddalają. Za małe mieszkanie, za mało
kasy, ja za bardzo zmęczona, za stara, za mało z mężem gadamy. Powodów mogę
znaleźć dużo. Mimo że jako katolicy jesteśmy przecież pro life. Na Marsz dla
Życia i Rodziny w końcu co roku chodzimy. Kupujemy pobożne książki i czytamy
katolickie gazety. Nawet zaprenumerowałam sobie pismo „Tak Rodzinie”. Ideałem
są dla mnie rodziny wielodzietne, ale nie wzorem: podziwiam, ale dla mnie to
hardcore. Ja tak bym nie umiała. Radością jest dla mnie osiągnięcie pewnego
pułapu, że np. dzieci same chodzą, śpią w swoich łóżkach, umieją korzystać z
łazienki… W rodzinach, w których co rok, dwa rodzi się dziecko, tej
stabilizacji nie ma przez wiele, wiele lat. Dla mnie to heroizm. Niedościgły
ideał.
Mimo to co
roku na Marszu płaczę, słysząc piosenkę Natalii Niemen bodajże: „Jestem mamą,
to moja kariera, jestem mamą, na zawsze od teraz”. Na ZAWSZE. No właśnie. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz