wtorek, 27 września 2011

START

Leżysz obolała po porodzie i nagle uświadamiasz sobie, że nic już nie będzie takie samo. Odtąd rytm Twojego życia będzie wyznaczony przez malucha, śpiącego czy wrzeszczącego, ukochanego, słodkiego, bądź doprowadzającego Cię do szału.
Twoje ciało, które już w ciąży miałaś wrażenie, przestawało być Twoją własnością, teraz ma być fabryką mleka.
„To oczywiste, że musisz karmić!”
„To najlepsze, co matka może dać swojemu dziecku.”
„Pokochasz kamienie piersią.”
„Mleko mamy jest nie tylko naturalne, najlepsze dla dziecka, bo dostosowane do jego potrzeb. Jest też zawsze gotowe, ciepłe, nie będziesz musiała gotować, parzyć butelek, mieć przygotowanej wody. No i za darmo.”
„Czy on nie za mało je? Czy na pewno masz dość mleka?”
Słyszysz to, wzrastasz w tych słowach jako matka. Szczególnie kiedy jesteś pierworódką, czujesz się jak dziecko we mgle. Mówią Ci, że jesteś teraz Matką, a w Twojej głowie pojawia się mieszanina euforii, bo przecież od dawna czekałaś na to dziecko, marzyłaś o nim, zastanawiałaś się, jak wygląda, kochasz je. Czujesz się też dziwnie uprzedmiotowiona, Twoje potrzeby schodzą na drugi plan, bo jesteś MATKĄ.
Doświadczyłam tego szczególnie w pierwszym miesiącu życia mojego pierwszego synka. Wyczekany, ukochany, ciąża przebiegała wzorcowo. Aż nagle w szpitalu komplikacja przy porodzie, budzą mnie ze znieczulenia, ledwie odzyskuję świadomość i jak przez mgłę słyszę „udało się przywrócić funkcje życiowe dziecka. Co będzie dalej, nie wiadomo”. Świat się wali. Dochodzisz do siebie, leżysz w sali z innymi mamami, patrzysz na nie, szczęśliwe, dumne, patrzysz na ich dzieci i chce Ci się wyć. Twoje dziecko gdzieś tam w inkubatorze, gdzieś tam pod lampą, bo wcześniak, bo żółtaczka. Idziesz korytarzem pod drzwi sali, w której leży. Nie można tam wchodzić. Nie wiesz nawet, czy płacz, który słyszysz, należy do Twojego dziecka. Nie znasz jego głosu. Przychodzą na obchód lekarze z oddziału noworodkowego. Patrzą na Ciebie: „A to ten mały M… Oj nieprędko wyjdziecie”. Odwracasz się do ściany, żeby się przy nich nie rozryczeć. Choć generalnie na oddziale poporodowym łzy to nic nowego. U matek buzuję hormony, na przemian płacz i euforia. U mnie nie ma euforii.
Ktoś Cię straszy zapaleniem piersi. Żeby walczyć z nawałem dzień i noc pompuję laktatorem. Nienawidzę kobiety, która sprzedała mężowi ten laktator mówiąc, że najlepszy jest ręczny do stymulowania laktacji. To co uda się ściągnąć, zanoszę pielęgniarkom. Cudowne są momenty, kiedy przywożą mi Synka. Jest taki malutki!
Nagle przychodzi rano lekarz i mówi „Dziś wychodzicie!” Jak to? Minęło 5 dni, dziecko żółte, nigdy w życiu go nie karmiłam?! Nawet się nie znamy!
Wracamy do domu. Dziecko ciągle śpi, jest bardzo żółte, niepokoi mnie to. Wzywamy do domu poleconego przez znajomych neonatologa. Traktuje nas jak wyrodnych rodziców: źle oczyszczony pępek, dziecko wygłodzone, dostajemy skierowanie na badanie bilirubiny. Przed wyjściem każe mi jeszcze podnieść bluzkę. Ściska sutek (to już nie jest moja własność, tylko element fabryki), ja się cieszę, bo poleciało kilka kropel. Lekarz kręci głową „powinno tryskać”. Każe pić 5 litrów wody i 3 razy dziennie herbatkę mlekopędną. Dostajemy receptę na mleko dla wcześniaków.
Badanie krwi. Zbyt wiele jak na takiego malucha prób, bo krew od razu krzepnie. Straszny widok. Mąż płacze razem z dzieckiem. Ja nie mogę patrzeć, wychodzę.
Mały musi zostać w szpitalu. Zupełnie inna atmosfera niż tam gdzie rodziłam. I naprawdę ciężkie przypadki. Dzieci mają wodogłowie, krwiaki, widzę kilogramowego chłopczyka – aparatura przy inkubatorze wyje jak syrena.
Wykonują masę badań. Mi za każdym razem zamiera serce. Badają oczy. Uff, widzi. Badają serce, bo kogoś niepokoją szmery. Uff, serce zdrowe. Ale każde takie badanie to inne doświadczenie czasu. Chwila to otchłań. Nie wieczność, bo wieczność kojarzy się z niebem.
Uczymy się karmienia. Nie ma warunków, bym zostawała w szpitalu na noc. Jestem tydzień po c.c., nie mogę spać na podłodze. Nawet przyjmuję to z ulgą. Nie wytrzymałabym psychicznie, to jak w więzieniu, a dziecko i tak w nocy śpi. Ja w domu nastawiam budzik i co 3 godziny ściągam mleko. Dostałam w prezencie laktator elektryczny. To duża ulga, bo miałam już przykurcze ręki od nieustannego pompowania. Rano wstaję i o 6 jadę do szpitala. Jestem przy dziecku do 20, potem do domu i co 3 godz pompowanie. W szpitalu przez i po każdym karmieniu ważę dziecko. Prowadzę taki bilans. Ważę też pieluchy, zapisuję ilość kup.
Po tygodniu wracamy do domu. Jest ok. Żółtaczka nie wróciła!
Miesiąc później karmię już tylko piersią. Laktator schowałam w najgłębszy kąt. Odgłos buczącego laktatora doprowadza mnie do szału.
Mija rok. Dowiaduję się, że jestem w ciąży! Szok, strach, nie umiem się cieszyć. Synek pięknie sam się odstawił od mleka mamy. Bezboleśnie. Uff.
Idę na L4, bo „ciąża zagrożona”. Podejrzewają u mnie guza mózgu. Każdy mówi co innego. Nie chcę iść na ponad pół roku do szpitala. Znalazłam lekarza, który mnie uspokoił. Chodzę na badania: neurolog, okulista. Nic nie wykazują. Nie ma co panikować, zrobię tomografię po porodzie.
Żeby mieć gwarancję, że będzie ok, decyduję się na płatną cesarkę. Moi rodzice się dorzucają. Wybieramy termin: 9.09.2010. To pierwszy dzień, kiedy dziecko będzie tzw. donoszone. Ma być pięknie. Spotkamy się z moim lekarzem i o 18 wyciągnie ze mnie J.
Ale nie jest pięknie. Dzień wcześniej, w nocy, odchodzą mi wody.  Dzwonię do lekarza. Każe przyjeżdżać, choć mówi, że nie może robić c.c. przed terminem. Jedziemy do szpitala. W ferworze gubię telefon. Zapada decyzja, mam rodzić naturalnie. Ból jest nie do opisania. Każą chodzić, ale mnie wtedy aż rzuca na podłogę. Mogę wykupić znieczulenie, ale trzeba czekać aż będzie większe rozwarcie. Boli tak bardzo, że nie mogę znieść dotyku męża, który głaszcze mnie po ramieniu. W końcu mogę dostać znieczulenie, za chwilę przyjdzie anestezjolog. Nasłuchuję, bo podobno jest już na schodach. Czekam. Ile można iść te kilkanaście metrów? Miła pani doktor ma jednak dla mnie złą wiadomość. Mój lekarz jest w drodze, mam czekać na niego. Choć boli coraz bardziej, personel przestał się mną interesować. Bo jestem pacjentką doktora R… Mam się nie ruszać, żeby nie przyspieszać porodu. I czekać. Znienawidziłam go. Mogę przysiąc, że kiedy siadałam na stole operacyjnym miałam bóle parte. Jestem wykończona bolesnymi skurczami, nieprzespaną nocą, a teraz jeszcze mnie kroją. „Jest dzidziuś!”, a ja nie mam siły nawet spojrzeć. Mąż przez szklaną szybę pokazuje mi, że wszystko ok. Zszywają mnie i przewożą na salę pooperacyjną. Za chwilę wchodzi tam mąż razem z synkiem. Pomni problemów z karmieniem pierworodnego, od razu przystawiamy J. Od razu nieźle sobie radzi, uff.
Wracamy do domu. Mały ładnie je. Ani razu nie musiał dostać mieszkanki - „sztucznego, krowiego mleka, fu!”.
Mijają 3 miesiące. Mały ma dziwne plamy na brzuchu. Może odcisnęły się pasy od leżaka? Będę go obserwować. Ale jest coraz gorzej. Jedziemy do lekarza: skaza białkowa. Mam stosować ścisłą dietę:
- zero mleka i produktów mlekopochodnych,
- zero owoców drobnopestkowych,
- zero jaj,
- zero wołowiny i kurczaka (bo kurczak to jajko)
- zero selera, miodu, wywarów, orzechów, czekolady…
Na pociechę tłumaczę sobie, że w końcu schudnę. Uważnie czytam etykiety wszystkiego, co kupuję. Ustalam z piekarzem, które pieczywo jest bezpieczne. Znajduję jeden rodzaj ciastek, które mogę jeść i jeździmy po nie samochodem. Ciągle jestem głodna. Schudłam  3kg, wow! Potem sytuacja się stabilizuje. Mały kończy 6 miesięcy i zaczyna jeść rzeczy „pozacyckowe”. Co prawda ładniej je, kiedy mnie nie ma w domu, bo jednak preferuje cycka. Wprowadzam nową rzecz do diety, cholera, wysypuje go, więc znowu maści i zaostrzenie diety. I tak w kółko, aż w końcu zbliża się roczek i J wykazuje większą tolerancję. Wsuwa paluszki, choć też były na liście zakazanej (śladowe ilości jaj…) i wygląda ok.
Skończył rok i nadal jest cycek. Jedzenie, picie, przytulanie, ciepło mamy, poczucie bezpieczeństwa, odreagowanie żłobka, bo mama wróciła do pracy. Lubię karmienie. Lubię leżeć z dzieckiem, czuć je przy sobie. Tak bardzo brakowało mi takich momentów przy pierwszym synku! Być może rekompensuję sobie braki „pełnoetatowego macierzyństwa”.
 Tylko dlaczego nam, kobietom, wmówiono, że musimy zapłacić każdą cenę, byle tylko karmić? Czy tylko kobieta z dzieckiem przy piersi może odczuwać pełnię? Co to w ogóle jest „pełnia macierzyństwa”?  Dlaczego kobiety, które nie mogą karmić piersią, często czują się gorsze od tych z „cyckowych”? Umówmy się, nie zawsze podział jest tak krystaliczny:
Chcę = mogę karmić swoje dziecko
Nie mogę = nie chcę karmić piersią
Nie karmię = nie chce mi się
Karmię = jestem dobrą matką, umiem i chcę się poświęcić
Nie karmię = jestem złą matką, bardziej mi zależy na sobie niż na dziecku

Chciałabym, żeby to było miejsce wymiany doświadczeń dla nas, mam. Tych „cyckowych” i tych, które z różnych powodów zdecydowały się przejść na butelkę. Może i ojców, naszych mężów, facetów, którzy podobnie jak my, błądzili we mgle, czy też wspierali, chuchali, otulali, ocierali łzy, motywowali, demotywowali?

1 komentarz: