sobota, 9 czerwca 2012

Koko koko Euro spoko...


Koko koko Euro spoko :). Mieszkam z fanami Euro 2012, i oczywiście, sławnej piosenki Jarzębin. Doszło do tego, że jak Młodszy widzi flagę (a tychże baaaadzo dużo, wystarczy że wyjdziemy przed blok), to pokazuje palcem, krzycząc KOKO. Piłkę też z daleka wypatrzy, też wyciąga rękę i wskazuje paluchem, radośnie wołając PIŁA ;). Punktem obowiązkowym dnia (odkąd możemy wychodzić na spacer) jest wyprawa na boisko. Moi chłopcy naprawdę ładnie kopią piłkę i nawet trafiają do bramki. A na boisku, wiadomo, różne rzeczy się dzieją. Młodszy, fan piłki, każdą chce obejrzeć. Nieważne, że mamy z sobą dwie, a jakże. Wczoraj zobaczył, że jakiś starszy kolega też ma piłkę. Chciał obejrzeć, więc podszedł i patrzy. A ten, jak się nie wypnie klatą… Młodszy w płacz. Mama w słusznej odległości. Zanim zdążyła zainterweniować, podchodzi Brat. Matka stoi zamurowana i obserwuje rozwój wydarzeń, gotowa wkroczyć do akcji, jeśli zajdzie taka potrzeba. A Starszy Brat wydobywa z siebie groźny słowotok. Nie zacytuję dokładnie, ale coś że jak możesz, nie widzisz, on jest jeszcze malutki, no i oczywiście „to jest mój brat”! Matka wzruszona, pęka z dumy. Młodszy, ośmiela się, schowany za plecami brata. Matka podbiega, dziękuje, prawie się łzami zalewa (ale nie wypada, no i głupio), mówi więc, że jest dumna, że zachował się jak Prawdziwy Starszy Brat, daje buziaka, przybija piątkę (ale na tyle dyskretnie, by siedząca po drugiej stronie boiska matka winowajcy nie wzięła jej za wariatkę). To jest właśnie ta jasna strona macierzyństwa :).
Inna jasna strona macierzyństwa? Piątek rano, matka ledwie widzi na oczy. Oczywiście siedzimy w domu, bo Starszak chory. Mąż wyszedł do pracy, żeby wrócić wcześniej, bo przecież MECZ. Starszak, widząc, że z matką nie pogada: „Mamusiu, Ty sobie tu śpij, a ja się zaopiekuję J…”. Jakie to szczęście, że mam ich dwóch :). Moje dzieci są cudne ;).
W Boże Ciało (zwane teraz nieco inaczej, ale sens zostaje ten sam) prosto po procesji (dzieci wytrzymały CAŁĄ procesję), pojechaliśmy na obiad do baru mlecznego, w którym nie byłam wiele wiele lat, ale zawsze mile go wspominałam z czasów studenckich. Bar o wdzięcznej nazwie Bambino przeszedł swoistą metamorfozę, a jedzenie było naprawdę pyszne. I jaka to ulga pierwszy raz od dawna nie gotować. Odkąd imają się chłopców różne choroby, siedzimy w domu, a jeść dzieciom dać trzeba, więc mam wrażenie, że ciągle siedzę albo przy garach (dwudaniowe obiady to dla mnie mordęga), albo robię pranie, albo myję podłogi (Młodszy nie chce już zakładać pieluch i robi mi mokre numery…). Wycieczka do centrum stolicy przydała się nam, nie tylko dlatego że odpoczęłam od kuchni, ale i chłopcy mieli okazję zobaczyć wystrój przygotowany na Euro. A to syrenka w barwach Niemiec czy Francji, a to strefa kibica, a to gigantyczna oficjalna piłka mistrzostw. Atrakcji było tyle, że nagle Starszak krzyczy, że on chce coś zobaczyć. Co? "ULE!" Jakie ule, zachodzą w głowę rodzice? Co się okazuje? Synek pokazuje na toi toje! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz