piątek, 25 listopada 2011

Tarczycowe zawirowania

Ostatnio trochę było stresu. Wczoraj zadzwoniła pani doktor, że jest podwyższone tsh i jeśli się zgadzam, to zadzwoni, by z tej samej krwi zbadali jeszcze ft3 i ft4. Chodziło o to, że nfz nie refunduje tych badań. Oczywiście, niech badają, zwłaszcza że uniknęliśmy kolejnych wkłuć. Dziś odebrałam wyniki i w przychodni pani pediatra i mój pan internista zastanawiali się jak to jest z tarczycą naszego maluszka. Potem od razu pojechałam do dziecięcego endokrynologa, dość że ja się do końca życia będę bujać z moją tarczycą, niech chociaż dziecię nie ma tego problemu. Pani doktor mówi, że w tym wieku dzieci mają podwyższone wyniki i jest to norma, mam się nie martwić i dla świętego spokoju raz jeszcze oznaczyć hormony PO ODSTAWIENIU. Skierowanie będzie ważne przez 3 miesiące, więc za 3 miesiące już nie będę karmić… O rety. Jak my tego dokonamy?!
Oczywiście mój pan doktor optuje, że mam wyjechać na 3 dni (względnie weekend) i mąż, zostawszy sam z dzieckiem (czy może raczej dziecko z tatusiem…) pięknie go przez ten czas wyleczy z cycka. Hehe, teoria! W każdym razie dziś po raz kolejny pan doktor powtórzył, że jeśli nie zwiększymy dawki euthyroxu, to cały czas się będę dupowato czuć (właśnie tego słowa użył, ale zadziwiające, jak trafne to określenie. Bo z wysokim tsh naprawdę dupowato się czuję. Niedobrze mi, włosy lecą w zastraszającym tempie. Uczę się oswajać niektóre objawy. Rano obowiązkowe śniadanie. Nie biegam, a raczej biegam mniej. Świadomość własnych ograniczeń naprawdę pomaga.
Poza tym od jutra robota. Muszę jechać z dziećmi na jakiś głupi konkurs. Głupi – bo w której szkole organizują konkursy w soboty?! Plus dodatkowa robota, bo koniec miesiąca się zbliża. Plus parę innych rzeczy, że już nie wspomnę o zaległych sprawdzianach.
Nie ma nawet czasu spotkać się z moim osobistym bratem i jego rodziną, choć całkiem blisko mieszkają. A szkoda, bo dzieciaki są w jednym wieku i mój starszak wielokrotnie mówi o tęsknocie za jedyną siostrzyczką… Teraz to ciągle opowiada, jak to będą lepić bałwana (zobaczymy, bo prognozy śniegowe na grudzień raczej kiepskie).
Od poniedziałku wracamy w stały schemat: żłobek, przedszkole, szkoła… Czy wspominałam, za co kocham żłobek? Za wszystko! Pewnie głównie dlatego że nasz żłobek jest sprawdzony, troskliwe panie, mają dużo cierpliwości i jeszcze więcej serca. U nich moje dziecię zje cały obiad, podczas gdy ja żadną siłą nie mogę wcisnąć dziecięciu 5 łyżek. Mi się rzuca od razu do cycków, ściąga bluzkę, mówiąc AM, w żłobku pochłania niewiarygodne ilości jedzenia, łącznie z tym, co podjada innym dzieciom ;). Dziś już ledwie pamiętam dylematy związane z posłaniem 9-miesięcznego wówczas Fr do żłobka. Nasłuchałam się, jaka to okrutność, by niemowlę chodziło do żłobka, gdzie nabawi się choroby sierocej, no i generalnie ciągle będzie chorowało. W przypadku pierwszego żłobka akurat to o chorobach się sprawdziło, placówka była molochem, a nasz wypieszczony jedynak od razu łapał infekcję za infekcją, zaliczył nawet szpital. Obecny Żłobek to marzenie każdej mamy. Dziecko przychodzi uśmiechnięte, wychodzi najedzone, wybawione i zadowolone :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz