środa, 9 listopada 2011

Wszystko wymyka się spod kontroli


Wczoraj miałam wrażenie, że to czwartek, a przecież, cholerka, dziś dopiero środa. Czekam na weekend! Ten tydzień jakoś niemiłosiernie się wlecze. A najgorsze przede mną, jutro idę na zastępstwo do klasy, w której niedawno podczas lekcji dziecię podeszło do tablicy, zdjęło co miało do zdjęcia i pokazało klasie goły tyłek! Koleżankę zatkało. Ja wolę nie dać się zaskoczyć. Rozbiorę się pierwsza (jak poradziła mi K) ;).
Jest takie wskazanie medyczne, że mam zakończyć karmienie i to JUŻ. Wczoraj się dowiedziałam, że bardzo szybko rozregulowuje się i tak chora tarczyca, a te stany prawiezemdleniowe są związane z nią i z tym, że mam lekką arytmię. W każdym razie pierwszym krokiem ma być zaprzestanie karmienia, bo J kosztuje mnie dużo energii. Łatwo powiedzieć. Co prawda doceniam, że lekarz wykazał się wyczuciem i naprawdę dużą cierpliwością. Uznał na koniec, że trochę rozumie, jak ciężko mi się rozstać z karmieniem (choć nadal uważa, że karmienie ponadroczniaka to patologia). Dobrze, że do psychiatry mnie nie wysłał, bo w rozmowie przez telefon z mamą odniosłam wrażenie, że mama ma na to ochotę.
Tak naprawdę aspekt psychologiczny (mój) ma drugorzędne znaczenie. Kiedy J jest zmęczony, nie chce jeść ani łyżeczką, ani z butli i jedynie leżąc ze mną się uspokaja. Sprawa wygląda najpoważniej w nocy. Mąż robi wielkie oczy na moje uwagi, że muszę przestać karmić „Bo jak to będzie?!”. A tak serio to pewnie unika odpowiedzialności i tego, że obowiązek usypiania i uspokojenia dziecka spadnie na niego, bo u mnie dzidziuś będzie wyczuwał mleko i się przez to baaaardzo denerwował. Kilka nocy na pewno będzie w plecy. Już sobie wyobrażam ten ryk. I dziecka, i męża ;). Powiedziałam lekarzowi, że za 2 tygodnie powtórzę badanie, jeśli będzie gorzej, spróbuję odstawić. Muszę się też bardziej oszczędzać, bo przy takim trybie życia zwiększa się zapotrzebowanie na hormony. Czynię więc wysiłki, żeby wcześniej się kłaść i angażować męża w domowe zadania. Opornie idzie, jedno i drugie, ale będę konsekwentna ;).
A tak poza tym dzieciaki nam się fajnie rozwijają. Młodszy najbardziej lubi chodzić na tych swoich malutkich nóżkach, taki krasnoludek z niego (3 centyl wagowy, 10 wzrostowy…) i powtarzać (ze zrozumieniem) AM AM, względnie PIĆ PIĆ ;). Starszak uczy się z Elementarza Falskiego, zna parę literek i wczoraj czytałam mu o Święcie Pracy, eh, relikt! Pani w przedszkolu nie może się go nachwalić, jak to pięknie śpiewa, tańczy, słucha i chłonie całą wiedzę, którą wkładają do głów trzylatkom…
Jeszcze tylko mała dygresja o jedzeniu. Starszak prosił o babeczki, a że już dawno deklarowałam paniom ze żłobka, że przyniosę ciasto marchewkowe – mój znak firmowy – właśnie upiekłam 12 babeczek i blachę dużego ciasta (żeby dla wszystkich wystarczyło). Starszak miał dziś wieczorem kryzys, był już mocno zmęczony i tęsknił za tatusiem (wczoraj tylko rano go widział), więc zgodził się iść do wanny, jeśli weźmie z sobą babeczkę. Zrobiłam też sałatkę cesar z gotowca. Pierwszy i ostatni raz. Gotowcem był sos, a raczej proszek, który trzeba było wymieszać z majonezem i utartym serem. W drugiej saszetce dali grzanki do posypania. Sałata i pierś z kurczaka we własnym zakresie. Myślałam, że zjemy na kolację coś innego, no i  fakt, było to coś „innego”. Zjadliwe, ale z sosu wymieszanego z serem zrobiła się ciężka pulpa. Zapchałam się połową porcji. No, chyba że o to miało chodzić. Mimo wszystko wolę sprawdzone przepisy ;)

1 komentarz:

  1. Niby te wynalazki (kulinarne) mają ułatwiać życie (pomijając cele zarobkowe producenta), ale często traci się na jakości i smaku, niestety...
    MN

    OdpowiedzUsuń