niedziela, 29 stycznia 2012

Robal

             Dawno mnie tu nie było. Miałam ferie, od Internetu także, więc nie bardzo było jak blogować. Wzięliśmy dzieci i pojechaliśmy do moich rodziców. Mąż potem nas zostawił, żeby mógł w skupieniu oddawać się poszukiwaniu pracy. Nadal niestety nic się nie wiedzie, jakieś rozmowy, a potem, dziękujemy za wzięcie udziału w rekrutacji, ale zdecydowaliśmy się na inną kandydaturę… Mimo wszystko rozłąka trochę mężowi pomogła, był jak chodzący stres – bomba zegarowa… Znajome, które miały mężów w podobnej sytuacji uprzedzały mnie, że będzie ciężko. A tak, mąż się zrelaksował, spokojnie wysyłał cv, mieszkanko posprzątał, zatęsknił za nami…
                   Dzieci rosną i rozrabiają. Zwłaszcza młodszy. Bardzo upodobał sobie dziadka, w domu rodziców nie mogłam nic przy nim zrobić, bo pieluchę musiała zmieniać babcia, na rączki do dziadka, herbatkę od dziadka, obiadek też… Gorzej, jak babcia poszła do pracy, a dziadek musiał zrobić coś, w czym dzieci przeszkadzają… Wtedy po prostu nie dało się upilnować!
                   Po takich wyjazdach uświadamiam sobie, że naprawdę mam niesamowitych rodziców. Mieszkają prawie 3 godziny jazdy samochodem od nas, więc nie widzimy się zbyt często. Nie mogę wpadać do nich po pracy na obiadki i pogadać co mi leży na wątrobie. Mimo to wiem, że zawsze mogę na nich liczyć :). No i darmowe rozmowy do play się przydają, zwłaszcza kiedy chłoocy chcą pogadać... Nawet jak się nie zgadzamy w jakichś kwestiach, nie osądzają, nie obrażają się. Nawet jak się kłócimy (oj, często się kłócę, co prawda prawie wyłącznie z tatą, podobno dlatego że mamy takie same charaktery…), nie zmienia to na gorsze naszych relacji. No i bardzo pomagają mi. Do ekstremum doszło, kiedy byłam w drugiej ciąży, wtedy często przyjeżdżałam na dłużej do nich, biegali za F, karmili nas… Teraz jeździmy rzadziej (nie jestem już na dłuuuugim L4), ale po tym tygodniu wróciłam jak z innego świata. Odpoczynek od gotowania, spacerów z dziećmi, codzienne kawki z rodzicami, zrobiły swoje. Na odchodne zostaliśmy obdarowania masą jedzenia: kilogramami mięsiw, słojem zupy „na jutro”, torbą owoców „bo dzieciom tam smakowały te mandarynki…” i generalnie braliśmy wszystko, w końcu mąż na bezrobociu. Tym bardziej to cenię, że wiem, że im też nie jest lekko. Ideał rodzicielstwa. Mam nadzieję, że też stworzę moim dzieciom taki dom. Dom, do którego chce się wracać. Jak mama powtarza, to jest mój dom rodzinny i zawsze tak będzie :). Im jestem starsza, tym bardziej to cenię. Że jesteśmy domownikami, i, co najważniejsze, że mój mąż i dzieci też czują się tam swobodnie :).
                A teraz jeszcze coś, o czym nie chciałabym zapomnieć. Niby zawsze się chwalę, jaki to zdrowy dom u nas (czyt. zdrowa kuchnia). Jemy dużo kasz i w ogóle. Właśnie o tej kaszy chciałam napisać. Wczoraj babcia gotowała rano zupkę. Miał być krupniczek. Wyciąga pojemnik z kaszą, a tam ROBAL. Skąd ten robal? Pojemnik szczelnie zamknięty, nie miał jak wlecieć… Starszak usłyszał, że robal i on chce zobaczyć, tymczasem pojemnik z kaszą i żywym mieszkańcem (przynajmniej 1, choć kto wie…) wylądował na balkonie. Ustaliliśmy, że jak już synek będzie ubrany do wyjścia, zobaczy na balkonie robala. W każdym razie zaczęliśmy się zastanawiać nad genezą robala. Chwaliłam się, że u nas nigdy robal się nie trafił. Jedna z teorii (to mój tata) głosi, że niektórzy sprzedają kasze niesprawdzone, z jajeczkami robali. I w domu, w cieple, robale dojrzewają u stąd taka  niespodzianka. A u nas nie ma robali, bo… jemy dużo kasz, więc zanim zdążą robale wykluć się z jajeczek… Teoria przerażająca, prawda? Niby zawsze płuczę kaszę, ale czy unieszkodliwiam robaczki?

1 komentarz: