piątek, 6 stycznia 2012

W kieracie

Już dawno chciałam napisać, ciągle coś się dzieje, ale byłam wyjątkowo zajęta służbowymi sprawami przez ostatnie dni. A to trzeba było poświęcić wiele godzin na robotę papierkową z pracy nr 2, a to trzeba było zająć się egzaminami próbnymi, a to dodatkowe indywidualne, a to zastępowałam chorą koleżankę, która zajmuje się organizacją WOŚP w naszej szkole. Z tym ostatnim to trochę paradoksalnie wyszło, od wielu lat mam mieszane uczucia w związku z tą inicjatywą, które zresztą coraz bardziej przechylają się na niekorzyść pana w żółtej koszuli, im bliżej poznaję zasady rządzące akcją. W każdym razie bardziej chodziło mi o pomoc bliskiej, cierpiącej w dodatku koleżance, niż interesowała mnie cała akcja. Ostentacyjnie nie będę więc mówić „siema!”, ale na ile będę mogła, postaram się robić wszystko bez zarzutu.
Miałam dopisać aneks do poprzedniego wpisu. M uświadomiła mi, że znam przynajmniej trzech Sylwestrów: jej kota, naszego ucznia i księdza proboszcza ;). Na swoje usprawiedliwienie dodam, że do nikogo z tej trójki nie chadzam na proszone imieniny :). Ale kota, fakt raczej regularnie odwiedzam.
Mąż nadal w poszukiwaniu. Mam nadzieję, że dostanie wkrótce propozycję godnej pracy. Nie jesteśmy pazerni, nie marzymy o domku z ogródkiem, lexusie, czy drogich wycieczkach (choć uwielbiamy podróże). Chcemy zarabiać tyle, by nie martwić się o bieżące potrzeby i rachunki. Tymczasem parę dni temu zaproszono męża na rozmowę do jednego z nowych banków i od razu rekruter uprzedził, że mogą zaproponować 2000 brutto, bez możliwości podwyżki w przyszłości. Myślę, że jak na stołeczną pensję to przesada, w dodatku wcale nie lekka. Mąż zarabiałby dużo mniej niż ja, właściwie ta kasa wystarczyłaby nam tylko na opłacenie żłobka i przedszkola, reszta zostałaby na pieluchy. Szukamy dalej.
Tak więc marzymy, by mieć spokojną głowę i móc planować odpoczynek. Wczoraj przez godzinę oglądałam w internecie zdjęcia ukochanych gór. Czytałam, które wejścia na Kazalnicę czy Mnicha są najtrudniejsze, które łatwiejsze. Oczywiście to raczej marzenia ściętej głowy, choć dawno marzyliśmy o tym, nie zrobiliśmy kursu wspinaczkowego i raczej już nie zrobimy (ale chociażby w hołdzie dla xM, którego wstawiennictwu przed ponad 3 laty zawdzięczam życie F, bardzo bym chciała…). Tak więc wczoraj oglądałam ukochany Krywań, jak dotąd najfajniejszą górę, na jakiej byłam. Patrzyłam, jakie są widoki ze Szpiglasowego szczytu, by my zdobyliśmy go w deszczu i mgle. Zastanawiałam się nad pochodzeniem nazw różnych szczytów, czytałam, z jakich skał są zbudowane i po raz kolejny zastanawiałam się nad fenomenem Mieczysława Karłowicza. Za każdym razem, kiedy przypominam sobie, jak zginął, myślę o tym, jak dziwny jest ten świat. Facet, pionier polskiego taternictwa, pokonywał najtrudniejsze szlaki, a zginął pod lawiną na głupim Małym Kościelcu.
Miłość do gór często jest zabójcza, moja mama zawsze się bała, jak my jeździliśmy w góry, choć nigdy nie chodziliśmy po nich zimą. A mi do dziś brakuje rozmów z niegdyś bardzo bliskim xM, który też nie wrócił ze swej ostatniej wyprawy. Mimo to tęsknię za górami, kocham sapać i ostatkiem sił, na czworakach nieraz, włazić na szczyty. Pierwsze dwie kreski na teście ciążowym od razu mi powiedziały: na długo koniec z górami. Choć jak F miał 8 miesięcy, zabraliśmy go w Tatry, ale chodzenie po górach z niemowlakiem w chuście było bardzo bardzo męczące.
Dziś się zaczął „długi weekend”. Po południu, w ramach atrakcji, zabrałam Starszaka na koncert kolęd w wykonaniu dzieci. Niestety, dziecię zasnęło mi na kolanach, a w międzyczasie zmienialiśmy miejsce. Jak przyszło do wychodzenia, okazało się, że zginęła gdzieś jego czapka, a kościół zapełnił się ludźmi. Nie chciałam w poszukiwaniu się przez nich przeciskać, ze śpiącym dziecięciem na ręku; syn wrócił w mojej, a wieczorem tata poszedł odzyskać (skutecznie!) ulubioną czapę ;).
A swoją drogą to chyba tylko nasz trzylatek potrafi zasnąć w takim tłumie i hałasie: a to w teatrze, a to w kościele… Powinnam zresztą bardziej słuchać swego dziecka, które wygodnie umieściło się na moich kolanach i zakomunikowało: „Mama, ja już chcę się kąpać”, po czym błogo usnęło…
Właściwie to nie powinnam narzekać na Starszaka. Ostatnio coraz bardziej chętny do pomocy, czy to przy wieszaniu prania, czy to w smażeniu naleśników, o jego nieocenionym zaangażowaniu w nasze popisowe muffinki nie wspomnę. Czasem mam wrażenie, że w kuchni bardziej się orientuje niż tatuś ;). A na pewno robi to z prawdziwą pasją :).
Młodszy ciągle ryczy. Tym razem nie chodzi o zęby. Trochę rozbiło go to, że rano ja wychodzę do pracy, a on zostaje z tatą. Rano, zanim o ok.7.15 wyjdę w domu, muszę kilka razy go przystawiać. Wracam do domu i od razu dziecko domaga się cycka. Jak nie dostaje go natychmiast, trzyma mnie za nogę, wspina się, nie pozwala zdjąć butów, jak usiądę, od razu wspina się na mnie, a kiedy nie dostaje czego chce, zanosi się. I to tak straszliwie, że boję się, że zrobi sobie krzywdę. Martwię się, bo nie było takich akcji nawet na początku żłobka :(. Mam nadzieję, że niedługo wszystko wróci do normy, każdy z nas wróci do swego odwiecznego (tzn. odwrześniowego rytmu) i wszystko będzie jak dawniej. Tyle, że przestałam już myśleć o odstawieniu Juniora…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz