sobota, 31 grudnia 2011

I po świętach


I po Świętach. Podobno chrześcijanin nie powinien nigdy mówić: „święta, święta i po świętach”, w końcu istotą ich jest każdorazowa przemiana człowieka. Kiedy jednak pomyślę o całej tej bieganinie z dzieciakami, trudno mi oprzeć się wrażeniu przede wszystkim mijającego czasu. Zajrzałam na portale społecznościowe. Pełno zdjęć, a to zwierzaków w strojach Mikołaja, a to wigilijnie ubranego stołu. Niby nic dziwnego, ale sporo moich znajomych deklaruje się jako walczący z „chrześcijańską zaściankowością” ateiści. Słuchałam w radio wypowiedzi ludzi, którzy, „co prawda obchodzą święta, choć w Pana Boga nie wierzą”. Tak więc ubierają choinkę, przygotowują postną często wieczerzę, no i oczywiście obdarzają się prezentami. Zaskoczyła mnie szczególnie jedna wypowiedź: że nieubranie choinki w święta to jak brak tortu w urodziny. Pokrętne, bo urodzinowy tort zjadamy z jubilatem, który jest nam bliski, a więc po co stawiać w domu symbol drzewa życia według odrzucanej tradycji? Chyba dlatego tak mnie to irytuje, bo zawsze ceniłam wiarygodność w ludziach. Bądź zimny albo gorący. Jeśli deklarujesz się jako rzymski katolik, przyjmuj w całości naukę Kościoła.
W każdym razie Święta za nami. Starszak mało nie zszedł na zawał, kiedy do domu dziadków zapukał czerwony przebieraniec (mówiłam mężowi, że zaproszenie go to zły pomysł, ale mnie  nie słuchał!). Synek gotów był zrezygnować z prezentów, byle tylko Mikołaj sobie poszedł i więcej nie przychodził. U moich rodziców na Wigilii był komplet wnuków (Aniołki obecne duchem), ale mimo piątki maluchów obyło się bez afer. Dopiero dzień później zaczęły się walki między Starszakami o zabawki… szczególnie zabawki młodszych braciszków, które starsze rodzeństwo wzięło w leasing…
W Boże Narodzenie babcię dopadł wirus rotapodobny i potem sukcesywnie kosił wielu członków rodziny. Tak więc do bani, bo mieliśmy cieszyć się, że jesteśmy całą gromadą, a tu co rusz kogoś ścinało z nóg. Mnie oszczędziło, ale odezwał się ząb. Nie mogłam znaleźć w rodzinnym mieście chirurga, który by mi go usunął, więc dopiero dziś udało mi się pozbyć dziada. Tak więc cierpię bardzo, bo jak przestało działać znieczulenie, rana okropnie rwie. Na szczęście ekstrakcja nie należała do koszmarnych, jakich już sporo miałam w życiu. Należę do ludzi, którzy mają dziwne przypadki związane z zębami. A to robiły mi się zgorzele i mało który dentysta umiał postawić diagnozę, a to skomplikowane ósemki, a to znalezione podczas rentgena wiertło w kanale, które tkwiło tam od lat. Utopiłam w swoich zębach masę pieniędzy, a i tak większość tych ekstremalnych przypadków kończyła się nieopisanym bólem i rwaniem. Musze jednak uczciwie przyznać, że dziś trafiłam na wyjątkowo miłego chirurga. Najpierw kazał dobrze się zastanowić, który ząb ma rwać („bo wie pani, po mnie, jak po pożarze”), opowiadał anegdoty, nie obśmiał mnie, że jeszcze karmię no i kiedy było po wszystkim nie kazał zacisnąć gazika i iść sobie, tylko potrzymał mnie w fotelu, żebym odpoczęła „po wszystkim”, po jakimś czasie przemył ranę no i uprzedzał, co będzie robić i co może się stać („proszę się nie wystraszyć, ząb jest słaby i może się połamać”… no i chrum chrum, połamał się!). Powiedziałabym, że najważniejsze, że mam to z głowy, jutro już będzie bolało mniej, a potem zapomnę o całej sprawie, niestety w kolejce czeka jeszcze jedna ósemka, która nie ma gdzie wyjść i też zaczyna dawać o sobie znać.
Dziś dziećmi zajmuje się tatuś, a mamusia cierpi. Rozczulił mnie F, bo ilekroć mówiłam mu, że mnie bardzo boli ząb, podchodził i składał serie buziaków na moim spuchniętym policzku. To dziecię ma wielkie serduszko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz